sobota, 26 lipca 2014

Quarter-life crisis



Dobry wieczór. (Dzień dobry? Zależy, co kto lubi o tej godzinie).



Późno już. Świta.



Czasami mam wrażenie, że całe zło tego świata rozpoczyna się o świcie. Noc zwykle przemija bezboleśnie. Jest cicho i spokojnie, nikt niczego się nie czepia i nie mówi mi, co mam robić. Nikt nie wypytuje i nie wymaga. Nic nie razi w oczy, nikt nie patrzy na ręce, nikt nie czeka.



Świt jest zupełnie inny. Jest gorąco jak w piekle, podnoszę głowę z blatu biurka, orientując się, że nadal jestem w pracy, podobnie jak dwie godziny temu, gdy zasypiałam. Ludzie zaczynają się krzątać, a ja mam otwartą w przeglądarce stronę rejestracji na studia. Obok komputera leży niedokończony szkic Tyriona z Gry o Tron. Poszłabym na papierosa, ale nie chce mi się ruszyć. Włączam radio i Bruno Mars oznajmia mi, że chce być miliarderem (łatwo mu mówić, on akurat jest na dobrej drodze). Ja też chcę, dlatego niechętnie zaczynam przeglądać korespondencję. Mam wrażenie, że choć noc minęła bezboleśnie, poranek nigdy się nie skończy. Przerażająca wizja. Zamykam oczy i dochodzę do wniosku, że nie da się przejść przez życie na trzeźwo. Bo czy widzieliście kogoś, kto byłby jednocześnie trzeźwy i szczęśliwy?



Posiadanie stałej pracy jest jedyną rzeczą gorszą od braku pracy. Życie większości moich znajomych sprowadza się do jednej wielkiej tragicznej podróży z domu do pracy, a jedynym jasnym punktem na horyzoncie ich tygodnia jest „piąteczek”, który przeżywają już od środy, by potem napisać z niego długą, przekoloryzowaną relację na facebooku. Piszą o tym, co jedli w jakiej knajpie, dodatkowo wrzucając zdjęcia potraw na Instagrama, i ile wypili alkoholu, choć i tak wiem, że przez cały wieczór skupiali się jedynie na tym, by utrzymać otwarte oczy i nie wydać wszystkich tych groszy, które tradycyjnie zarabia korporacyjny szczur. Gdy dodać do tego fakt, że na tym etapie życia zaczynają zwykle wyrastać ósemki, co boli jak cholera, trudno oprzeć się wrażeniu, że natura postanowiła sobie z nas zadrwić i wystawić na ciężką próbę.





Miewam ostatnimi czasy huśtawki nastrojów. Zbliżam się wielkimi krokami do nowej kategorii wiekowej i jest to specyficzny okres w życiu, w czasie którego łatwo nabawić się przelotnej depresji. Zaczynam myśleć jak osoba dorosła, wyglądam wciąż jak nastolatka, a przez większość czasu nadal czuję się jak dziecko. Teoretycznie wiem, że jestem dorosła, bo siedzę właśnie w pracy, mam dowód osobisty, kopię CV na pulpicie w każdej chwili gotową do wysłania, a poza tym już od jakiegoś czasu każdego roku rozliczam PIT, jednak kiedy wychodzę do sklepu, po skrupulatnym porównaniu ceny posiłku z jego wartością odżywczą w celu zaoszczędzenia, zwykle wracam z puszką piwa, tabliczką czekolady i paczką fajek. Chciałabym utrzymać ten stan w nieskończoność, ale na ziemię sprowadza mnie myśl, że inni na tym samym etapie życia kombinują już, jak tu utrzymać rodzinę, podczas gdy moim największym zmartwieniem wciąż jest to, żeby nie potknąć się o kogoś, kto po wczorajszej imprezie dogorywa na podłodze mojego przedpokoju, żeby ściągnąć ten film, co wygrał w tym roku główną nagrodę w Cannes, i jeszcze znaleźć chwil na obejrzenie nowego odcinka House of Cards. Tyle obowiązków, a tak mało czasu. 




Gdy myślę o dzieciach, moim pierwszym skojarzeniem jest całkowita dyskwalifikacja na rynku pracy, która równa się degradacji społecznej, oraz to, że zacznę zamęczać zaprzyjaźnionych singli nieskończonymi opowieściami o małych potworach, a z czasem również uczyć się od Kasi Cichopek tego, jak być sexy mamą. Sam pomysł sprawia, że niemal dostaję ataku paniki i zaczynam obsesyjnie rozmyślać o wszystkich depresyjnych rzeczach, jakie są w stanie przyjść mi do głowy, zwłaszcza, że gdzieś głęboko mam świadomość tego, że zegar biologiczny tyka nieubłaganie.






Kończę bezsensowne wywody. Kiedyś pisałam bloga. Potem przestałam pisać bloga, w zamian zaczynając robić milion innych rzeczy. Teraz mam nadzieję do tego wrócić, bo odkryłam, że w moim przypadku wszystko jednak sprowadza się do pisania – bo zrobić coś i nie opisać tego, to jak w ogóle tego nie zrobić. Cierpię ostatnio na chroniczny brak czasu, być może dlatego szukam sobie kolejnych zajęć – ponieważ mój sposób myślenia jest właśnie tak absurdalny. I nie tylko sposób myślenia, postrzegania również. Dzisiaj na przykład chodziłam po mieście z aparatem i miałam wrażenie, że budynki przede mną uciekają, kiedy próbuję zrobić im zdjęcie. Niepokojące. I to jest właśnie ten moment, w którym powinnam przestać przestać wyrażać to, co mam do wyrażenia. To już się robi niezdrowe. 



Wkrótce nadejdzie czas na analizę moich ostatnich fascynacji, prawdopodobnie wrzucę recenzję filmu „Tom at the farm” i napiszę parę słów o twórczości jego reżysera. Byłabym wdzięczna, gdyby ktoś dał znać, co sądzi o nowym designie bloga – chciałam, żeby było przejrzyście i minimalistycznie. Chyba się udało. Życzę Wam spokojnego poranka. 

Dobranoc (albo dzień dobry, zależy, co kto lubi o tej godzinie). Niedługo znowu się odezwę. 



wtorek, 20 sierpnia 2013

Nowa odsłona feminizmu

"Ruch zwany Womans Liberation dociera już do ewolucyjnie zadanej bariery różnic biologicznych płci. W oświadczeniach przywódczyń tego ruchu można już wyczytać rzeczy dość szalone, chociaż jeszcze na razie nie domagają się, by w myśl pełnej demokracji mężczyźni też zachodzili w ciążę i doznawali boleśni porodowych." - Stanisław Lem

***

Jestem feministką.

Bardzo proszę o nie zniechęcenie się do tego wpisu po przeczytaniu pierwszego zdania. Paradoksalnie mimo, iż jestem feministką, nie lubię feministek. A raczej nie lubię ich sposobu myślenia i działania oraz tego, co sobą reprezentują. Nie jestem feministką, którą na co dzień kreują media; nie jestem feministką z partii lewicowych ani z Kongresów Kobiet. Nie uważam, aby istniała wojna płci, nie żądam parytetów i nie wmawiam kobietom, że są uciskane. Uważam się bowiem za feministkę wolnościową. W dalszej części tego wywodu postaram się wyjaśnić, o co chodzi, a tymczasem skupię się na obrazie feminizmu, który jest kreowany obecnie, i który tkwi w świadomości społecznej.

W moich oczach forma feminizmu, która jest rozpowszechniana, jest kolejną lewicową ideologią, którą z powodzeniem można porównać do komunizmu. O ile komunizm jest ideologią jednej klasy społecznej, zaś faszyzm ideologią jednego narodu – feminizm jest ideologią jednej płci. Zamiarem komunistów było uświadomienie klasy robotniczej, że jest wykorzystywana przez kapitalistów. Jednym z dogmatów komunizmu była teoria „walki klas”. Aby zrealizować idee feminizmu należy uświadomić kobiety, jak bardzo są wykorzystywane przez mężczyzn. Zamiast dogmatu o „walce klas”, u feministek znajdziemy dogmat dotyczący „wojny płci”. Jedna ideologia brzmi dla mnie zatem niczym kalka drugiej. Wyznawcy obu tych ideologii dążą do osiągnięcia swoich utopijnych celów, kompletnie przy tym ignorując zasady, którymi rządzi się realny świat.

Przyjrzyjmy się przez chwilę sytuacji kobiet na przestrzeni polskiej historii. Feministki bezmyślnie powtarzają hasła importowane z Zachodu, nie dostrzegając, że kobiety w Polsce nigdy tak naprawdę nie były dyskryminowane (no cóż, może przed wprowadzeniem chrześcijaństwa, kiedy uważało się, że kobiety nie mają duszy). Prawo do głosowania zyskały w tym samym czasie, co mężczyźni, czyli zaraz po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku. Kobiety w Polsce nigdy także nie musiały walczyć o dostęp do edukacji, dzięki czemu Maria Curie-Skłodowska mogła zdobyć Nagrodę Nobla. Obecnie w Polsce większy jest odsetek studentek niż studentów. Czy to powód, żeby mężczyźni zaczęli ubiegać się o parytety? Większość polskich kobiet wcale nie potrzebuje wsparcia feministek ani nie pragnie ich dotarcia do władzy. Fakt, że kobiety nie czują się dyskryminowane, feministki próbują wyjaśnić pojęciem „fałszywej świadomości”. Kobiecie jedynie się wydaje, że pragnie wziąć ślub, a tak naprawdę zmuszają ją do tego stereotypy. Wychodzi za mąż wbrew sobie, rezygnując ze skrytego marzenia o karierze strażaka.

Nie oznacza to jednak, że feminizm zawsze był ruchem niepotrzebnym i wydumanym. Amerykański feminizm swoje korzenie miał w XIX-wiecznym ruchu przeciwko niewolnictwu. Traktat autorstwa Sarah Grimke „Prawna niemoc kobiet” porównywał wtedy prawa niewolników do praw kobiet, między którymi podobieństwa były szokujące. Te feministki walczyły o prawa kobiet na podstawie własności do samych siebie. Wierzyły w to, że każdy człowiek ma równe prawa, które przysługują mu z racji samego bycia człowiekiem. I ja feminizm wciąż rozumiem w ten sposób, mimo iż jego obecne przedstawicielki wykorzystują jego tradycję, by walczyć o przywileje i występować przeciw idei równości. W ten właśnie sposób obecnie postrzegane są feministki – jako nawiedzone, walczące z nieistniejącym wrogiem i próbujące komuś wmawiać, że jest uciskany, mimo że osoba ta jest całkowicie zadowolona z życia.

Być może po tym, co napisałam, wielu widzi we mnie konserwatystkę, jednak nie jest to prawdą. Żadna ze mnie konserwatystka. Spróbuję zatem przybliżyć nieco mój punkt widzenia.

Słownik języka polskiego informuje nas, iż feminizm to ruch, którego celem jest prawne i społeczne równouprawnienie kobiet. I tutaj chciałabym przede wszystkim skupić się na słowie „równouprawnienie”.

Jako feministka i osoba wierząca w równouprawnienie odrzucam przywileje płci i żądam rzeczywistej równości dla kobiet i mężczyzn. Moim priorytetem jest ludzka wolność. Nie ma dla mnie znaczenia, czy człowiek ten jest kobietą czy mężczyzną, czy jest biały, czarny czy żółty, czy jest homo- czy heteroseksualny. Nieważne, czy jest Niemcem, Amerykaninem czy Polakiem. Wierzę w credo wszystkich idei wolnościowych, według którego wolność człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka Dlatego też, w przeciwieństwie do feministek, jestem przeciwna aborcji – jest to wszakże morderstwo, odbiera zatem życie innej osoby (nie wnikam tutaj w przypadki wyjątkowe).

Popieram zniesienie wszystkich praw, które różnicują i dyskryminują płci. Piszę tu między innymi o prawie rodzinnym, które zwykle staje po stronie kobiet kosztem mężczyzn, na przykład jeśli chodzi o opiekę nad dzieckiem. Uważam, że każda kobieta podejmując wybór ponosi za niego odpowiedzialność, niezależnie od tego, czy chce być matką pozostającą w domu, czy szefem wielkiej korporacji. Nie jestem w stanie ścierpieć niechęci, jaką feministki okazują mężczyznom, traktując ich jak swoich wrogów. Mężczyźni są naszymi ojcami, synami, mężami, chłopakami, przyjaciółmi czy kolegami. Niczego nie da się osiągnąć, prowadząc wojnę z połową ludzkiej populacji.

W każdej dyskusji o feminizmie zawsze z czasem pojawia się kwestia parytetów. Nie będę się już rozpisywać o tym, iż naruszają one zasady wolnego rynku. Są one również największym przejawem dyskryminacji kobiet, z jakim kiedykolwiek się spotkałam. Naprawdę nie wiem, czy tylko ja to dostrzegam, ale ale jest to dla mnie widoczne na pierwszy rzut oka. No bo czym usprawiedliwia się wprowadzenie parytetów? Wprowadza się je, by kobiety miały łatwiej. Dla mnie osobiście jest to obraźliwe i sugeruje, że nie jesteśmy w stanie same wypracować sobie wysokich pozycji. Rozumiem to jako insynuację, iż jesteśmy na tyle głupie, że nie potrafimy same czegoś osiągnąć i potrzebny nam jest do tego parytet. Gdzie tu równość, kiedy kobiety bez żadnych starań wchodzą na przykład na listy wyborcze, podczas gdy mężczyźni muszą sobie na to zapracować? Czym to jest, jeśli nie dyskryminacją mężczyzn i obrazą dla kobiet?

Jestem wierna ideom równości i wolności oraz podążam za nimi we wszystkich dziedzinach życia. Jeśli kobieta chce być feministką i manifestować swój sprzeciw wobec męskiej dominacji poprzez, na przykład, nie dbanie o siebie, proszę bardzo, takie jest jej prawo jako wolnego człowieka. Ja mogę zaś uważać, że to dziecinne, że nie ma nic na celu i feministki na pewno w ten sposób nie uratują świata, bo i każdy ma prawo do wyrażania opinii. Gdybym mogła coś zasugerować, proponowałabym wyjazd na misję do Afryki i pomaganie tamtejszym kobietom. One w rzeczywistości potrzebują pomocy.

Kobieta ma prawo do wybrania własnej ścieżki, a mężczyzna nie ma żadnego prawa w to ingerować. Jeśli chce realizować się zawodowo – proszę bardzo. Pogląd mówiący o tym, że kobiety powinny zajmować się domem jest według mnie całkowicie nietrafiony, jeśli jednak kobieta pragnie właśnie temu się poświęcić – nie ma sprawy. Nikt nie ma prawa w takim wypadku jej wmawiać, że nie wie, czego chce. Każda kobieta ma swój rozum, a feministki odmawiają kobietom posiadania tego właśnie rozumu twierdząc, że nie są w stanie nawet zadecydować o swoim życiu. Jeśli kobieta chce być górnikiem, traktorzystką czy służyć w wojsku – żaden problem. Życie samo zweryfikuje, czy będzie się do tego wystarczająco nadawała. Działa to oczywiście w obie strony i sądzę, że jeśli największym marzeniem mężczyzny jest zajmowanie się kosmetyką, to właśnie powinien robić. Na świecie pojawiło się wielu wspaniałych projektantów mody oraz wiele uczonych kobiet. Grunt, żebyśmy się różnili, bo różnimy się pięknie.

Ważne jest to, żeby mieć tę świadomość. Świadomość, że możemy wszystko. Że zaraz po ślubie mąż nie zostawi nas, kiedy okaże się, że kompletnie nie potrafimy gotować, gdyż nie każdy musi umieć gotować, a my możemy w zamian mieć wiele innych przydatnych umiejętności. Być może to facet będzie świetnym kucharzem, a jego żona będzie miała smykałkę techniczną i naprawi każdy kran. Nie należy poddawać się stereotypom i temu, że czegoś „nie wypada” robić. Ujednolicony model rodziny znudziłby się bardzo szybko i mnie osobiście nie pociąga. Każda para wypracowuje reguły między sobą, a związek partnerski polega właśnie na tym – na partnerstwie. Role nie są z góry narzucone. Wszyscy żyjemy tak, jak chcemy, i jak umiemy.

Nie zabraniam kobietom zostania politykami. Nie zabraniam im gotowania i prania, ani służenia w wojsku, ani malowania się, ani noszenia broni, ani grania w piłkę. W moim mniemaniu byłoby to pogwałcenie najświętszego prawa – prawa wolności. Możemy być, kim chcemy. Mogę być piękna, inteligentna i spełniona zarówno w domu, jak i w pracy. Nie muszę uwalniać się spod męskiego ucisku, ponieważ nigdy nie byłam zniewolona, niezależnie od tego, czy radość sprawia mi zajmowanie się dziećmi i domem, czy też wspinanie się po szczeblach kariery. I właśnie to stanowisko, a nie lewicowy feminizm, jest dla mnie kwintesencją kobiecości, niezależności i, przede wszystkim, wolności.

Tyle na temat feminizmu. Musiałam to z siebie wyrzucić.

Cytat na dziś:

"Nie zgadzam się z tobą, ale zawsze będę bronił twego prawa do posiadania własnego zdania" - François-Marie Arouet de Voltaire

I to wystarczy.

czwartek, 8 sierpnia 2013

Błotna relacja, czyli XIX Przystanek Woodstock


O Przystanku Woodstock słyszy się naprawdę mnóstwo przerażających historii. Gdziekolwiek nie pojawi się ten temat, od razu słyszymy szepty: że kradną, że zdemoralizowana młodzież jedynie tam chleje, ćpa i uprawia przygodny seks w krzakach, a na całym festiwalu nie obowiązują absolutnie żadne zasady. I, obiektywnie rzecz biorąc, to wszystko prawda. O wiele mniej mówi się jednak o tej drugiej stronie Woodstocku, która ma za to o wiele więcej do zaoferowania, i z której ja osobiście znacznie bardziej lubię korzystać. Woodstock to nie tylko jedna wielka patologiczna popijawa; to także rewelacyjne koncerty, ciekawe zajęcia, wykłady i grupy dyskusyjne oraz spotkania ze znanymi osobami. To poranna medytacja, jedzenie w wiosce Kryszny oraz poznawanie setek ludzi dziennie. Przyjechanie na Woodstock porównałabym do otworzenia drzwi szafy do Narnii lub wpadnięcia do króliczej nory; świat nagle staje na głowie, wszystkie społeczne konwenanse tracą rację bytu i wszystko staje się możliwe. Woodstock odrywa nas od szarej egzystencji i pokazuje nam, jak kolorowy może być świat, jeśli tylko mu na to pozwolimy. 





Tekst ten piszę głównie z myślą o osobach, których na Przystanku nie było, a które być może uda mi się zachęcić do uczestnictwa w przyszłym roku, jeśli jednak ktoś ma ochotę przypomnieć sobie, co się działo, to służę uprzejmie. Sama pamiętam, gdy jechałam na swój pierwszy Woodstock - byłam przerażona niektórymi opowieściami rodem z horroru i wyobrażałam sobie cały festiwal jako trzydniową, nieprzerwaną melinę. Okazało się jednak, że Woodstock ma do zaoferowania znacznie więcej, jednak aby wykorzystać go w stu procentach, należy od czasu do czasu wystawić nos ze swojego namiotu, co niestety nie wszystkim się udaje. Przyznaję, iż istnieją osoby, które przyjeżdżają na Woodstock tylko po to, żeby nawalić się ze znajomymi; z jeszcze większym bólem przyznaję, iż istnieją osoby, które przyjeżdżają tam po prostu, by się obłowić. Z reguły nie są to ludzie, którzy się bawią, ale tacy, którzy są tam tylko po to, by okraść. Również w tym roku mojemu koledze ukradziono cały dobytek (czym niezbyt się przejął). Smutne to, ale w pewnym sensie nie ma się co dziwić; pół miliona pijanych, naćpanych młodych ludzi - niezła pokusa dla złodzieja. 

Woodstock jest pozbawiony zasad: to zdanie jest przynajmniej po części prawdziwe. Jednak również anarchizm można rozumieć pozytywnie lub negatywnie. Aby był postrzegany pozytywnie, potrzebna jest odrobina kultury osobistej. Wiadomo jednak, że w tak wielkiej grupie spotka się bardzo różnych ludzi i nie da się przeskoczyć tego, że znajdą się i tacy, którzy będą robić zadymę. Jak na przykład pan Oskar (przepraszam, nie pamiętam nazwiska), którego przedstawienie - dla mnie przynajmniej - było nie do przełknięcia. Oczywiste, iż była to zwykła prowokacja - facet chciał się pokazać i tyle, jednak dla mnie szerzenie przemocy - zwłaszcza na tego typu imprezie - jest nie do przyjęcia. Nie mam nic przeciwko wyrażaniu własnych poglądów (nawet, jeśli się z nimi nie zgadzam), ale nie w taki sposób. Ogólnie wolałabym, aby Woodstock był całkowicie apolityczny, jednak wiem, że nie jest to do końca możliwe. Wszędzie, gdzie są ludzie, jest też polityka, a na Woodstocku dominuje ta liberalno-lewicowa. I niech będzie, ja tutaj polityki nie będę komentować.

Porzucając politykę i wracając do Woodstocku - jeśli chodzi o stronę muzyczną to w tym roku, jak co roku, było czego posłuchać. Nie grała może ogromna ilość znanych zespołów, ale było kilka wystarczająco znanych, a także parę bardzo dobrych, dla mnie przynajmniej, odkryć. Na sam początek poszedł Kamil Bednarek, którym byłam miło zaskoczona, gdyż wcześniej jego muzyką nie interesowałam się w ogóle. Nie sądziłam, iż będę dobrze bawiła się na jego koncercie, a tymczasem nawet podłapałam parę refrenów. Rewelacyjny był kolejny koncert zespołu Atari Teenage Riot, którego nie znałam wcześniej, a na którym wyskakałam chyba połowę swojego tłuszczu i naprawdę nie rozumiem, dlaczego ta grupa nie jest bardziej znana. Big Cyc - według wielu największa atrakcja wieczoru, nie zachwycił mnie, ale można było się tego spodziewać, gdyż nigdy nie byłam fanką. Muszę jednak przyznać, że ludzie bawili się świetnie. Gooral & Mazowsze nie podobali mi się w ogóle, zaś HappySad… znowu. Lubię, ale chyba już mi się przejedli. Nie jestem pewna, czy zasłużyli na Złotego Bączka, ale w końcu nie mnie o tym decydować. Oprócz Dużej Sceny wysłuchałam także Eneju w Wiosce Kryszny - o ile nie mogę już słuchać ich piosenek w radio, na koncercie bawiłam się świetnie. Pierwszy dzień zatem został spisany na plus. W piątek od rana postanowiłam iść posłuchać bredzenia Kuby Wojewódzkiego. Na miejscu zastałam milion ludzi, co nie było żadnym zdziwieniem. Było dość ciekawie, trochę o programach talk show, o asertywności i o problemie z odpowiedzeniem na niektóre pytania jasno "tak" lub "nie". Pierwsze dwa koncerty na dużej scenie przegapiłam, Farben Lehre mnie nie zachwyciło, spodziewałam się czegoś lepszego. Athrax jeszcze bardziej mnie nie zachwycił - ludzie stali jak kołki, a i tak ich entuzjazm był o wiele większy niż członków zespołu. Niby gwiazda całego Woodstocku, a tu takie rozczarowanie. Emir Kusturica za to był rewelacyjny, a i Maria Peszek nie najgorsza, zatem dzień drugi ostatecznie też na plus. Dzień trzeci - zarówno Clock Machine, Kabanos i Hunter na bardzo wysokim poziomie. Na Kabanosie pogo było niesamowite, zaś na Hunterze rozczarowało mnie nieco to, że będą grali same covery - ale jednak się obronili, struny głosowe miałam zdarte. No i to by było na tyle. 





Jeśli chodzi o warunki to na Woodstocku bywa z tym różnie. Na polu znajduje się spora ilość kranów, z których woda leje się praktycznie bez przerwy. Niektórym to wystarcza, mi niestety nie - pozostaje więc wstawanie o 5 rano, żeby dostać się pod prysznic, za który swoją drogą liczą sobie sporo, bo aż 7 zł - jednak ja będąc na Woodstocku za porządny prysznic oddałabym swoją lewą nerkę. Jeśli takiego śpiocha, jak ja, zmotywowało to do wstawania od świtu, to już coś znaczy. Da się więc utrzymać higienę, jednak wymaga to odrobiny wysiłku. Zawsze również pozostaje "grzybek", pod którego wpadłam raz (a raczej zostałam wrzucona, dobrze, że miałam na sobie kostium kąpielowy), i który nie był wcale aż tak nieprzyjemny, jak się spodziewałam. Ostatecznie kąpiel w błotku jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła, zwłaszcza, gdy po niej można wejść pod zimny prysznic, który w taką pogodę jest niczym zbawienie. Zmorą festiwalu są oczywiście toi toie, jednak biorąc pod uwagę skalę zjawiska utrzymanie czystych toalet byłoby po prostu niemożliwe. I tak robią, co mogą, trzeba więc zacisnąć zęby i zaopatrzyć się w ogromną ilość chusteczek nawilżających i płynu antybakteryjnego. 





Jedzenie na Przystanku jest w porządku, choć może nie ma dużego wyboru, no i - główny problem - kolejki. W punktach gastronomicznych można dostać potrawy takie jak bigos czy kiełbasa, a także fast foody - dla mnie, jako wegetarianki, pozostawały zapiekanki. No i była kawa, hip hip, hurra! Jak co roku, szybko odnalazłam alternatywę w postaci jedzenie od Kryszny, które w poprzednich latach pozostawało dla mnie tajemnicą, a teraz w końcu postanowiłam odkryć, co się w nim znajduje. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy jest to typowa indyjska kuchnia, jednak na pewno zawiera ryż z kurkumom i z sosem grochowym wraz z czymś w rodzaju chipsów (coś jak prażynki, tylko bardziej chrupkie) oraz deser - jest to prażona kasza manna z cukrem i rodzynkami. Wszystko poza deserem smakowało mi bardzo, porcje były duże i kosztowały 8 zł, nie mówiąc już o tym, że panie od Kryszny były bardzo miłe. 

Jedną z największych zalet Przystanku Woodstock są sami Woodstockowicze - to oni wyznaczają klimat całej imprezy. Żeby nie przesadzić - zdarzały się jednostki irytujące, jednak w większości towarzystwo było pozytywnie nastawione, pomocne i otwarte na wszystkich. Najbardziej interesujące są z pewnością osoby wyróżniające się - spotkałam wszystkich, od gościa z arbuzem na głowie, poprzez Spider-mana, aż po faceta z siekierą całego wysmarowanego dżemem. Prawdziwa plejada osobistości. Odkryłam, że jednym z najlepszych sposobów na poznawanie nowych ludzi - za wyjątkiem zwykłego przechadzania się pod Woodstocku - jest ładowanie telefonu. Przy ładowarkach wymieniłam się kontaktami z dobrą setką osób - w końcu kiedy stoisz i nic nie robisz, cóż innego ci pozostaje poza zawieraniem nowych znajomości? Można również spotkać sporą ilość obcokrajowców. Osobiście przygarnęłam przemiłą parę z Francji, którą przez całe trzy dni oprowadzałam po festiwalu, i z którą mam zamiar utrzymać stały kontakt. 

Jeśli chodzi o obecność religii na Przystanku to można odnaleźć jej mnóstwo. Czołową rolę odgrywa Hare Kryszna, tradycyjna religia hinduska, który ma własną wioskę na terenie festiwalu. Można u nich zjeść i posłuchać koncertów, a także przyjść w nocy i porozmawiać z "guru", który odpowiada na wszelkie pytania. Kryszna są restrykcyjni, jeśli chodzi o używki, zatem nie można do nich wejść z piwem czy z papierosem (guru tłumaczył to tak, że przeszkadza to w kontakcie z Bogiem), jednak dają wegetariańskie jedzenie, gdyż wierzą w reinkarnację, za co jestem im dozgonnie wdzięczna (za jedzenie, nie za ich wiarę). Co jakiś czas Kryszna-mobil - jak go nazywam - przejeżdża przez cały teren Woodstocku. Za pojazdem idą ludzie, tańcząc i śpiewając mantrę Kryszny. Każdy może do nich dołączyć, jest przesympatycznie. Jest również Przystanek Jezus, w którym zawsze można liczyć na długą dyskusję. Na całym terenie festiwalu spotkałam sporą ilość księży, w tym z jednym wdałam się w debatę. Mówił bardzo sensownie i nawet ja, z całym moim sceptycyzmem w stosunku do chrześcijaństwa, wysłuchałam go z przyjemnością. 

Rozpisałam się strasznie, ale o Woodstocku nie da się napisać mniej. I tak nie poruszyłam wielu ważnych tematów, jak na przykład Akademii Sztuk Przepięknych, gdzie w tym roku można było wysłuchać Artura Andrusa, Grzegorza Miecugowa, Kuby Wojewódzkiego, Krzysztofa Skiby czy Lwa Starowicza, a także zadać im pytania i popodziwiać galerie. Podsumowanie? Powinniśmy być dumni, że udało nam się stworzyć Najpiękniejszy Festiwal Świata. Nie warto sugerować się głosami, iż Woodstock to patologia, gdyż wcale nie musi taki być - to my go tworzymy. Ja tworzę Woodstock artystyczny i tolerancyjny, i otwarty, i trzeźwy, i zabawny, i rozwijający horyzonty. Ja w przyszłym roku tam będę i mam nadzieję, że Wy też ;)

I jeszcze cytat na dziś:

"Absurdem jest dzielić ludzi na dobrych i złych. Ludzie są albo czarujący, albo nudni" - Oscar Wilde. 

I to podsumowuje wszystko. Przepraszam za długą nieobecność i do usłyszenia wkrótce.

wtorek, 16 lipca 2013

Wstydliwy wyrzutek sztuki, czyli kilka refleksji na temat reklamy



Moje myśli są dziś bardzo niespójne i biegną różnymi dziwnymi torami, więc mam nadzieję, że uda mi się ten wywód uczynić choć odrobinę bardziej spójnym. Wróciłam z krótkiego urlopu w pięknym Wrocławiu, w którym nie byłam od lat – nie wiem, jak to się dzieje, że nigdy nie mogę trafić do tego miasta, żyję na trasie Warszawa-Łódź-Kraków i ciężko mi jest kiedykolwiek z tej trasy zboczyć. Zatem w najbliższym czasie można oczekiwać kilku wrocławskich refleksji, a póki co skupiamy się na reklamie, która ostatnimi czasy coraz bardziej przykuwa mój wzrok oraz zajmuje moje myśli.

Reklamy stanowią obecnie pejzaż naszego codziennego życia. W cywilizacji zachodnioeuropejskiej, gdzie najważniejszymi wartościami są racjonalność myślenia, skuteczność działania i konsumpcyjność, reklamy stanowią coś w rodzaju encyklopedii doznań współczesnego człowieka, który nie ma wpływu na ich treść, a jest jedynie ich biernym odbiorcą. Niektórzy uważają reklamę za obraz marzeń, iluzję odbijającą tęsknotę człowieka do nierealnego świata. Dla mnie jest swego rodzaju obietnicą przekroczenia granic codziennej rzeczywistości.

W bajkowym świecie reklamy wszyscy są szczęśliwi. Życie staje się łatwe, lekkie, przyjemne, a co najważniejsze – niedrogie. Reklama pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości, zajmuje się tworzeniem coraz to nowych światów, jednocześnie przekonując ludzi, że właśnie w tych światach chcą żyć. Odpowiada na pytanie: „kim chcielibyśmy być?”, kreując pewne tożsamości i dodając je do reklamowanego produktu. 

Poczucie własnego „ja” jest zatem we współczesnym świecie w nieodłączny sposób związane z ideą konsumpcji. Reklamy rozbudzają w nas tęsknoty i marzenia oraz zapraszają do identyfikowania się z nimi. Reklamują nie sam produkt, lecz markę, wystawiając na sprzedaż nie przedmiot, lecz styl życia. Kupując określone produkty kupujemy prestiż, luksus lub ciepło rodzinnego domu. 


 

Marshall McLuhan twierdził, że „reklamy nie są przeznaczone do świadomego odbioru. Są to pigułki, które działają na podświadomość i rzucają na ludzi hipnotyczny czar”. Konsument nie uświadamia sobie perswazji zawartej w komunikacje reklamowym, przez co pozostaje wobec niego bezbronny. Każdy uważa, że reklama wpływa na decyzje konsumenckie innych, a jednocześnie nie widzimy jej wpływu na nasze własne postępowanie. Większość ludzi jest obojętnych na reklamę lub wręcz nastawionych do niej negatywnie, uważając, że w żaden sposób jej nie ulega. Choć tak bardzo chcemy uważać się za istoty racjonalne i odporne na manipulację, rzeczywistość jest zupełnie inna. 

John Berger napisał: „W miastach, w których żyjemy, każdego dnia widzimy setki obrazów reklamowych. Żadnego innego rodzaju obrazów nie napotykamy tak często”. Czesław Robotycki napisał, że „nie ma już miejsc, w których można by się przed nią schronić na dłużej”. Trudno wyobrazić sobie współczesny świat bez reklamy, jest ona jego nieodłączną częścią, jest zjawiskiem powszechnym, globalnym i masowym, do którego wielu ma niechętny stosunek, utożsamiając ją z kulturą masową oraz z pojęciem „interesu”, co z kolei przywodzi na myśl brak autentyczności.

Reklama jest zjawiskiem trudnym do zanalizowania, ponieważ nie mieści się w ogólnie przyjętych ramach. Nie jest odrębną dziedziną kultury. Jest wszędzie, a zarazem nie da się jej nigdzie jednoznacznie przypisać. Stała się znakiem współczesności, a jednocześnie jej nieodzownym elementem i nie jest możliwe rozpatrywanie zjawiska reklamy bez odnoszenia się do kultury współczesnej. Oddzielenie od siebie tych dwóch aspektów uniemożliwiałoby zrozumienie mechanizmów rządzących reklamą, a także kultury, w jakiej przyszło nam żyć. Obrazy pojawiające się w reklamach zawsze dotyczą zjawisk dotykających współczesności, są do nich żywym komentarzem i według niektórych najlepiej charakteryzują stan współczesnego społeczeństwa. Leo Spitzer w tekstach reklamowych poszukiwał „ducha” naszych czasów wierząc, że w reklamowych słowach, chwytach literackich i obrazach można odnaleźć sens i logikę dzisiejszej kultury.




Współczesność jest dla reklamy podstawowym punktem odniesienia – cokolwiek to oznacza, bo przecież współczesność trwa zawsze, jest każdego dnia i każdej chwili, w starożytności i w średniowieczu, w ubiegłym wieku i podczas drugiej wojny światowej, także za sto czy tysiąc lat dziejące się zdarzenia będą współczesnością ówczesnych ludzi. Współczesność jest specyficznym czasem o charakterze dialektycznym – jest zarazem zawsze i tylko teraz. Pomimo, iż znajduje się pomiędzy zamkniętą już przeszłością a nieznaną jeszcze przyszłością, wciąż jest zjawiskiem otwartym i nieskończonym, gdyż nie można zrozumieć współczesności bez odwoływania się do przeszłości.

Przechodząc do sedna wywodu – czy reklama jest sztuką? Czy ma chociaż potencjał, żeby aspirować do rangi sztuki? To trudne pytanie, zwłaszcza, że wciąż nie wiemy, czym właściwie jest sztuka.

W starożytności sztukę postrzegano technicznie, nie artystycznie; oznaczała samą umiejętność wytwarzania. Podobnie rozumieli sztukę uczeni średniowieczni. Poglądy te zmieniły się dopiero w czasach Odrodzenia, gdy artyści zaczęli uznawać swoją sztukę za wyzwoloną spod wszelkich ograniczeń, ale dopiero koniec XVII wieku przyniósł ostateczne rozróżnienie sztuki od nauki. Zaczęto przyjmować, iż sztukę odróżnia od nauk i rzemiosł to, że opiera się na kategorii piękna. XX wiek ponownie zaczął łączyć ze sobą kategorie sztuki i techniki, a także wytworzył tak zwaną antysztukę. Jej wcześniejsza nienaruszalność została podważona, co przyniosło kolejne teorie tego, czym ta sztuka w rzeczywistości jest.

Reklama z kolei, o ile w początkach swojego istnienia pełniła jedynie rolę dodatku do aktu kupna i sprzedaży produktu, obecnie jest zjawiskiem o wiele bardziej złożonym; zjawiskiem kulturotwórczym i kreującym rzeczywistość. Pełni o wiele więcej funkcji niż jedynie funkcję ekonomiczną – są to zwłaszcza funkcje kulturowe, społeczne lub estetyczne, dlatego – przynajmniej w moim mniemaniu - jak najbardziej może być rozpatrywana jako forma sztuki.

Trudniejsze pytanie brzmi: czy każda reklama może być sztuką? Żeby ułatwić dotarcie do odpowiedzi możemy skupić się na różnicach i podobieństwach między reklamą i sztuką biorąc pod uwagę zarówno ich cele, jak i formy. Sztuka może, choć wcale nie musi, być bezinteresowna, zaś reklama zawsze nastawiona będzie na zysk. Podczas gdy reklama opiera się na najbardziej powszechnych, szeroko rozumianych konwencjach znaczeniowych, czytelnych i zrozumiałych, sztuka może, a według wielu nawet powinna, być nie do końca jednoznaczna. Inną cechą sztuki jest jej unikalność, podczas gdy istotą reklamy jest właśnie powtarzalność.

Podczas gdy kryteria te wydają się dość uzasadnione żadne z nich nie wyklucza tego, że reklama może służyć jako forma sztuki. W każdej pojedynczej reklamie niektóre funkcje dominują, a inne schodzą na dalszy plan. To, czy każda reklama jest sztuką zależy od tego, czy wszystkie produkty twórczości należy uważać za sztukę. Z pewnością reklama i sztuka mają jedną cechę wspólną: wpływają na jednostkę i tworzą jej świat wewnętrzny, i w tym sensie reklama z całą pewnością posiada właściwości charakterystyczne dla sztuki.

Bez trudu możemy spotkać się z opiniami, iż prawdziwa sztuka powinna nawiązywać jedynie do wzniosłych wartości i istnieć w oderwaniu od rynku, w przeciwieństwie do reklamy, która posiada głównie cele komercyjne. Ten podział jednak zatarł się już dawno, gdy sztuka zaczęła opuszczać mury galerii czy muzeów i wychodzić na ulicę, przenikając do życia codziennego. Wraz z nadejściem ery pop-kultury, charakteryzującej się swobodą twórczą, mieszaniem stylów, wielkimi formatami i jaskrawymi kolorami, granica między sztuką a reklamą zaczęła całkowicie się zacierać.

W dzisiejszych czasach istnieje kłopot ze zdefiniowaniem terminów takich, jak „sztuka” czy „artysta”. Zgodnie z zasadą pop-artu dziełem sztuki jest po prostu to, co za sztukę uważamy, czego przykładem może być słynna rzeźba Marcela Duchampa, czyli muszla klozetowa eksponowana na wystawie pod tytułem „Fontanna”. Tennessee Williams, dramaturg amerykański, powiedział kiedyś, że „w dzisiejszych czasach prawdziwi artyści pracują w agencjach reklamowych”. Trudno nie dopowiedzieć sobie, że tam, gdzie są artyści, musi być i sztuka. Leo Spitzer twierdzi, iż "dążenie do piękna opanowało wszystkie szczeble wytwórczości, z produkcją kleju, zapałek i opakowań włącznie; opanowało też rozpowszechnione formy reklamy handlowej. Próbuje ona apelować do poczucia piękna – niejednokrotnie z dobrym skutkiem".

Reklama jest specyficzną dziedziną; należy zarówno do świata sztuki, jak i świata marketingu i rządzi się swoimi prawami. Reklamy modelują współczesny styl życia, tworzą potrzeby, by chwilę później je zaspokajać. Artyści tworzący plakaty reklamowe mają przed sobą trudne zadanie, ich praca bowiem nie jest ostatecznie oceniania pod względem wartości estetycznej, ale wartości sprzedaży. W przypadku reklamy mamy do czynienia z fuzją dwóch pozornie wykluczających się aspektów – artystycznego i komercyjnego – co przy użyciu odpowiedniej ilości wyobraźni tworzy piękno użytkowe. Można zastanawiać się, czy dwa cele plakatu reklamowego – cel artystyczny i komercyjny – nie będą wchodziły sobie w drogę, ale paradoksalnie najskuteczniejsze plakaty spełniają wszelkie warunki stawiane dziełu sztuki. W końcu ich cel jest taki sam: nie pozostawić odbiorcy obojętnym, poruszyć nim, zwrócić jego uwagę.
Reklama jest nośnikiem estetyki i jako taki powinna upiększać życie codzienne, podobnie jak odzwierciedlać wszelkie znamiona czasów, w których funkcjonuje. Jako że jej celem jest przypodobanie się jak największej ilości odbiorców, często odwołuje się do najbardziej utartych schematów piękna. Jednak ogromna konkurencja w świecie reklamy sprawia, że wielu twórców próbuje odejść od tej tendencji i wybić się z utartych ram. Reklama posiada pewne reguły, nie oznacza to jednak, że reguły te muszą być bezwarunkowo przestrzegane – przekraczanie granic, jeśli tylko umiejętne, zawsze wzbudza dodatkowe zainteresowanie, co jest przecież celem reklamy. Przykładem mogą być tu reklamy czerpiące z surrealizmu, których brak logiki przyciągał wzrok, zaskakując ukrytymi znaczeniami, choć wymagał od przechodnia o wiele więcej uwagi.

Reklamę wizualną można uznać nawet za rzadką okazję wykreowania przedmiotu artystycznego o estetycznej formie i spełniającego wymagania dzieła sztuki, a jednocześnie służącego użyteczności publicznej. Wśród twórców grafik reklamowych można odnaleźć członków panteonu sztuki, którzy traktowali reklamę jako niosące nowe możliwości wyzwanie artystyczne. 




Reklama bywa uważana za wstydliwy „wyrzutek” sztuki, ale ja nie mam wątpliwości, że przynajmniej w pewnych aspektach jest tej sztuki częścią. Cel reklamy pokrywa się w dużej mierze z celem sztuki – zaskoczyć, przemówić, wywołać emocje i reakcje w odbiorcy. Reklama może zarówno wykorzystywać sztukę, by ten cel osiągnąć, lub też sama się nią stawać. Podczas gdy główny cel – cel marketingowy – pozostaje na pierwszym miejscu, reklama może wyczerpywać jednocześnie wiele innych aspektów, również estetycznych i artystycznych, co w dążeniu do głównego celu jest wręcz wskazane. Sztuka i komercja w dzisiejszym świecie nie wykluczają się nawzajem, a wręcz uzupełniają. Dzięki połączeniu pomysłu, talentu i techniki może powstać dzieło sztuki w komercyjnej oprawie.

Oczywiście nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, ale może to i dobrze, bo odkrycie odpowiedzi jest jak skończenie zabawy – natrafienie na kolejne pytania jest o wiele ciekawsze. Zostawiam więc otwartą furtkę do tematu reklamy, który znając mnie zostanie jeszcze poruszony, a póki co lecę się rozpakowywać – przeprowadzki to zło, a liczba toreb i pudeł zastawiających obecnie moją podłogę autentycznie mnie przeraża. Jeszcze nie zaczęłam, a już zaczynam myśleć o poddaniu się.

sobota, 6 lipca 2013

Już bez kapelusza, ale nadal z lupą - Sherlock BBC




Nigdy nie byłam purystką. Nie raziło mnie nadmierne łamanie powszechnie przyjętych reguł i odchodzenie od kanonu. Każdy świeży pomysł wydaje mi się szansą na stworzenie czegoś zupełnie nowego i unikatowego, nadanie przestarzałemu i zastałemu wątkowi innowacyjnego kierunku, przywrócenie czegoś w zupełnie nowej odsłonie. Ale nawet ja, z całą swoją otwartością, byłam nastawiona nieco sceptycznie, gdy usłyszałam o Sherlocku XXI wieku. 

Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko samej idei, jednak jako miłośniczce kryminałów i detektywów, skrytej wielbicielce Herkulesa Poirot, Joe Alexa, porucznika Columbo, a zwłaszcza Sherlocka Holmesa (a także House’a – myślę, że powiązania między nim a Holmesem są dla wszystkich doskonale widoczne), każdy powinien mi wybaczyć tę chwilę zwątpienia. Holmes jest jedną z najbardziej charakterystycznych i wyrazistych postaci literackich, przez co był już wskrzeszany, przerabiany i poprawiany przez przeceniających swoje możliwości reżyserów dziesiątki razy. Powoli zaczęłam już tracić nadzieję, że zobaczę prawdziwego Sherlocka, z całym jego intelektem, dziwactwem i dystyngowaniem, gdzie indziej niż na kartach opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a. 

Holmes i Watson w czasach współczesnych. „Jasne” – pomyślałam. – „Zostaną przerobieni na komiksowych bohaterów, jak zrobił to Guy Ritchie w 2009 roku?”. Bez obrazy dla Ritchiego, filmowy Holmes wykreowany przez Roberta Downeya Jr. nie był taki zły (a przynajmniej lepszy niż się spodziewałam) – był żywszy, bardziej dynamiczny, a jednak czegoś w nim brakowało. Tylko jednego, drobnego szczegółu – Holmesa. Pewna doza sceptycyzmu, zwątpienia, a nawet zrezygnowania towarzyszyła mi więc do samego rozpoczęcia seansu. 

Wraz z zakończeniem oglądania pierwszego odcinka wszystkie moje wątpliwości rozwiały się i mogłam z przyjemnością przyznać przed samą sobą, że się myliłam (w takich sytuacjach uwielbiam to przyznawać). 

Tutaj Holmes i Watson są jedynie Sherlockiem i Johnem, wciąż mieszkającymi przy Baker Street 221B (szkoda, że Baker Street nie jest kręcone na prawdziwym Baker Street… pamiętam je zupełnie inaczej – minusy podróżowania), jednak tym razem we współczesnym Londynie. Twórcy, Mark Gatiss i Stephen Moffat (z którymi nie byłam wcześniej zaznajomiona), odwalili kawał dobrej roboty subtelnie, lecz nie nadmiernie odwołując się do kanonu i dostosowując całą historię do realiów XXI wieku. John nie publikuje w magazynie, lecz pisze bloga, Sherlock zaś ma smartfona przytwierdzonego do dłoni, który błyskawicznie udziela mu wszystkich potrzebnych informacji, pisze SMS-y zamiast telegrafów i prowadzi stronę internetową zwaną „Sztuka Dedukcji”. Nie mówiąc już o tym, że wiecznie rzuca palenie (!), fajka zostaje więc zastąpiona plastrami nikotynowymi. Dowody analizuje w laboratorium, podczas gdy jego przyjaciel od czasu do czasu siada na kozetce u psychoterapeuty. Nie zaistniała jednak konieczność zmiany niektórych wątków i John również w tej wersji wraca z wojny w Afganistanie (swoją drogą czy to nie ciekawe, że sto dwadzieścia lat temu Brytyjczycy wracali z tej samej wojny, z której wracają dzisiaj? A Afganistan wciąż nie zdobyty…).




Mała dygresja – bardzo ciekawym zabiegiem jest fakt, iż zarówno strona Sherlocka, jak i blog Johna istnieją naprawdę – można znaleźć na nich wpisy znane nam z serialu oraz komentarze bohaterów, a także inne ciekawostki, które zajmują fanów podczas czekania na kolejny sezon. Co jak co, ale panowie Gatiss i Moffat wiedzą, jak utrzymać publiczność w napięciu. 

Wróćmy jednak do tematu: chciałabym rozpisać się na temat różnic i podobieństw między serialem a jego książkowym oryginałem, subtelnych elementów zaczerpniętych z kanonu i przerobionych w taki sposób, że idealnie uzupełniają fabułę, uznałam jednak, że tego rodzaju „smaczków” dla wielbicieli Doyle’a jest zbyt wiele. Możecie więc w najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu zatytułowanego „Ile Sherlocka w Sherlocku?”, a póki co skupię się na recenzji. 
 
Zdecydowanie jednym z największych atutów serialu jest gra aktorska. Benedict Cumberbatch w tytułowej roli ukazuje nam zarówno zupełnie nowe wcielenie Sherlocka, jak i jego klasyczną wersję. Jest cyniczny, lubi popisywać się swoją inteligencją, ma poczucie humoru, nosi perfekcyjnie skrojone garnitury, stylowy płaszcz i nieodłączny szalik, bez przerwy natomiast narzeka na słynny „kapelusz Sherlocka Holmesa”. Jest to postać niezwykle trudna do wykreowania. Można by pomyśleć, że Cumberbatch będzie przygnieciony dziesiątkami różnych interpretacji i latami kreowania coraz to nowych wizerunków, on jednak zrzuca z siebie ten ciężar jednym wzruszeniem ramion. Jest niesamowicie przekonujący w roli nadętego egocentryka, przekonanego o swojej wyższości intelektualnej nad resztą populacji. Zwłaszcza, gdy towarzyszy mu wierny przyjaciel, który z podziwu godną cierpliwością znosi jego przytyki i uspokaja nieco jego trudne usposobienie (swoją drogą wizja Saurona oraz Bilbo Bagginsa rozwiązujących wspólnie zagadki kryminalne jest dość urzekająca). Martin Freeman jako Dr Watson wcale, czego się obawiałam, nie stanowi jedynie tła dla tytułowego bohatera, w zamian reprezentując rozkoszne podejście typu: „mój współlokator jest socjopatycznym wariatem, cieszy się, gdy ktoś zostaje zamordowany i strzela do ścian, ale i tak go lubię”. Ich przyjaźń określiłabym jako coś pomiędzy starym małżeństwem a dwoma chłopcami, którzy dobrze się bawią i tylko udają dorosłych. 




Chemia pomiędzy Johnem a Sherlockiem jest wręcz przytłaczająca – prawdziwa uczta dla fanek związków męsko-męskich. W trakcie oglądania widzowi robi się niemal szkoda Watsona, który broni się rękami i nogami przed atakującymi go ze wszystkich stron aluzjami dotyczącymi charakteru jego związku z Holmesem, a deklarować, że nie jest gejem, musi co najmniej kilkakrotnie w każdym odcinku. Ciągłe spekulacje na temat homoseksualizmu Sherlocka przyćmiewają nieco fakt, który według mnie w tym wypadku jest o wiele ważniejszy, że wyraźnie uważa on swoją pracę za znacznie bardziej podniecającą niż potencjalnie może być jakakolwiek istota ludzka, obojętnie jakiej płci. Myślę zatem, że zamysłem twórców było tutaj powiedzenie widzom, że „nie, Holmes nie jest gejem, ale i tak będziemy to sugerować” – co jest, swoją drogą, genialnym zagraniem, ponieważ w ten sposób twórcy są jakby o krok przed widzami, zupełnie, jakby mówili wprost do kamery: „wiemy, co myślicie, i bardzo nas to bawi”. Swoją drogą mam nadzieję, że wątek romansowy nie zostanie wprowadzony na siłę, czy to z Irene Adler, czy z Molly Hooper (brrrr…) – Sherlockowi nie potrzeba drugiej połówki. Ma swoją pracę, swój umysł i Johna. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że napięcie między nim a Irene można by ciąć nożem, a sensualna gra między nimi w wystarczającym stopniu wpływa na wyobraźnię.




Wracając jednak do Cumberbatcha – z tego, co usłyszałam i wyczytałam w wywiadach, sprawia on raczej wrażenie przeciętnego gościa, a jego naturalny kolor włosów to rudy. Kiedy jest Sherlockiem, nie da się na niego nie patrzeć. Dominuje w każdej scenie, odwraca uwagę od pozostałych aktorów i sprawia, że niemożliwym jest odwrócenie od niego wzroku, czyli jest dokładnie taki, jaki w mojej wizji powinien być Sherlock Holmes. Zresztą wystarczyłby do tego sam jego płaszczyk i skrojony na miarę garnitur – swoją drogą zastanawia mnie, jak go dla niego skroili, skoro Sherlock sprawia wrażenie człowieka, którego do sklepu odzieżowego mogłoby zagnać tylko morderstwo. Powinnam wspomnieć również o tym, że głosu Cumberbatcha nie powstydziłby się nawet Alan Rickman i gdy go słyszę odzywa się we mnie moja wewnętrzna nastoletnia fanka, która mogłaby piszczeć z zachwytu słuchając, jak recytuje książkę telefoniczną. 
 
Nie można nie wspomnieć również o postaciach drugoplanowych – uroczej pani Hudson, wyglądającym na nieustannie odurzonego Inspektorze Lastrade, nieco cynicznym Mycrofcie (który, o dziwo, nie sprawia wrażenia inteligentniejszego od Sherlocka, w przeciwieństwie do kanonu), ociekającej seksem Irene Adler (czy naprawdę nie da się jej przedstawić inaczej niż jako prostytutkę?) oraz kolejnym genialnym psychopacie – ale za to jak wyróżniającym się na tle pozostałych! – Moriartym (tym razem nie profesorze). 
 
Gdybym miała wymieniać słabe punkty, chyba jedynym byłaby zbyt mała ilość odcinków oraz zbyt długi czas oczekiwania na kolejny sezon (no, i może jeszcze zbyt duża ilość „bondowych” scen – ten serial z całą pewnością nie opiera się na strzelaniu i sceny akcji nie stanowią trzonu produkcji). Niecierpliwość jest tak wielka, że sprawia niemal fizyczny ból, a twórcy najwyraźniej lubią żartować sobie z fanów i coraz to zmieniać wstępną datę premiery trzeciego sezonu. O zakończeniu trzeciego odcinka drugiej serii nie mogę przestać myśleć do tej pory (choć skończyłam oglądać całość ponad tydzień temu), a po głowie chodzą mi dziesiątki całkowicie pokręconych teorii (i pewnie nie tylko mi) dotyczących kończącego sezon cliffhangera. Nie będę jednak spoilerować, jako że mogą czytać to osoby, które nie są jeszcze z serialem zaznajomione (powinniście natychmiast ten błąd naprawić!). Osobiście nie znoszę spoilerów, a żyję według zasady: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Tym razem nie będę się więc rozpisywać na temat moich szalonych teorii, ale znów możecie w najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu, zatytułowanego prawdopodobnie: „Jak on, do cholery, to zrobił?” i zawierającego ostrzeżenia o spoilerach. Coś mi się wydaje, że Sherlock może zdominować mojego bloga w najbliższym czasie. A przynajmniej dopóki nie znajdę sobie nowego serialu do oglądania. 
 
Produkcji nie brakuje dynamizmu – Londyn jest w niej jak żywy, mój ukochany Londyn, ze swoimi zaułkami, kamieniczkami, taksówkami i bezdomnymi. Mimo przeniesienia akcji do XXI wieku, serial nie traci nic ze swojej brytyjskiej konserwatywności i w stu procentach zachowuje atmosferę. Elementy humorystyczne można odnaleźć w każdym odcinku wraz ze szczyptą, a nawet większą dawką, brytyjskiego humoru przyprawionego rozczulającym brytyjskim akcentem. Bardzo nowatorskim posunięciem są pokazujące się na ekranie treści wysłanych SMS-ów oraz „mapy pamięci” Holmesa, dzięki którym możemy śledzić jego, skądinąd dość skomplikowany, proces rozumowania i dochodzenia do konkretnych wniosków. Całość strony technicznej prezentuje się bardzo dobrze. Wielką przyjemność sprawiło mi wykorzystanie muzyki typowej dla filmów o Holmesie, która stanowi świetny kontrast dla wszechobecnej współczesności. Odrobinę brakuje mi jednak skrzypiec – Sherlock przygrywa na nich jedynie parę razy w ciągu całego serialu (idzie mu to jednak całkiem nieźle i aż trudno uwierzyć, że tak naprawdę nie umie na nich grać).





Scenariusz nawiązuje do oryginalnych opowiadań Doyle’a w stopniu ani nie za dużym, ani nie za małym. Oczywistym jest, że przy osadzeniu akcji w XXI wieku niemożliwym byłoby dokładne odwzorowanie wydarzeń z książek, historie nawiązują więc luźno do oryginałów, tworząc raczej wariację do Sherlocka Holmesa niż jego typową adaptację, a jednocześnie wpasowując się w tempo życia współczesnego świata. 
 
Piękne jest to, że pomimo, iż John pisze bloga, a Sherlock nie rozstaje się ze swoim smartfonem, to wciąż dedukcja, a nie technologia, wychodzi na pierwszy plan. Umysł ludzki ukazany jest jako coś, czego nic nigdy nie zdoła zastąpić. Bardzo dobrym pomysłem jest również utrzymanie serialu w konwencji filmu – każdy odcinek trwa półtorej godziny, tworząc zgrabną całość zamkniętą klamrą kompozycyjną, dzięki czemu przeznaczony jest nie tylko dla fanów, ale także dla widzów, którzy nigdy o Holmesie nie słyszeli (o ile tacy istnieją, w co wątpię). 

Podsumowując, cała produkcja jest niczym puszczenie oka do widza, utrzymuje doskonałą równowagę pomiędzy wiernością kanonowi a świeżą wizją. Zaczęłam już wręcz zastanawiać się nad wymyśleniem nowego słowa, bo choć być może po seansie pierwszego sezonu określenie „epicka” oddawało charakter tej produkcji, po drugim już nawet słownik nie dał sobie rady z opisaniem tego, co działo się na ekranie. Rzadko zdarza się, żeby drugi sezon był lepszy od pierwszego, a Sherlock nawet w tej kwestii przeszedł samego siebie. Po obejrzeniu całości czuję się nieco jak fanka „Zmierzchu” czekająca na premierę adaptacji kolejnej części wampirzego romansu i powoli zaczynam gryźć paznokcie, długopis, biurko oraz inne przedmioty codziennego użytku. To nie może być zdrowa reakcja. Chciałabym bardzo to opisać, ale brak mi słów, proponuję zatem, żebyście i Wy obejrzeli i poczuli na własnej skórze „głód Sherlocka”. Ja po obejrzeniu z całą pewnością mogę oświadczyć, że „I am sherlocked too”. 
 
Dla zwiększenie apetytu trailer na wesoło:




To tyle, jeśli chodzi o Sherlocka (na razie!). Chętnie poinformowałabym, o czym będę pisać następnie, ale nie mam zielonego pojęcia.

Distributed By Free Blogger Templates | Designed By Seo Blogger Templates