wtorek, 16 lipca 2013

Wstydliwy wyrzutek sztuki, czyli kilka refleksji na temat reklamy



Moje myśli są dziś bardzo niespójne i biegną różnymi dziwnymi torami, więc mam nadzieję, że uda mi się ten wywód uczynić choć odrobinę bardziej spójnym. Wróciłam z krótkiego urlopu w pięknym Wrocławiu, w którym nie byłam od lat – nie wiem, jak to się dzieje, że nigdy nie mogę trafić do tego miasta, żyję na trasie Warszawa-Łódź-Kraków i ciężko mi jest kiedykolwiek z tej trasy zboczyć. Zatem w najbliższym czasie można oczekiwać kilku wrocławskich refleksji, a póki co skupiamy się na reklamie, która ostatnimi czasy coraz bardziej przykuwa mój wzrok oraz zajmuje moje myśli.

Reklamy stanowią obecnie pejzaż naszego codziennego życia. W cywilizacji zachodnioeuropejskiej, gdzie najważniejszymi wartościami są racjonalność myślenia, skuteczność działania i konsumpcyjność, reklamy stanowią coś w rodzaju encyklopedii doznań współczesnego człowieka, który nie ma wpływu na ich treść, a jest jedynie ich biernym odbiorcą. Niektórzy uważają reklamę za obraz marzeń, iluzję odbijającą tęsknotę człowieka do nierealnego świata. Dla mnie jest swego rodzaju obietnicą przekroczenia granic codziennej rzeczywistości.

W bajkowym świecie reklamy wszyscy są szczęśliwi. Życie staje się łatwe, lekkie, przyjemne, a co najważniejsze – niedrogie. Reklama pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości, zajmuje się tworzeniem coraz to nowych światów, jednocześnie przekonując ludzi, że właśnie w tych światach chcą żyć. Odpowiada na pytanie: „kim chcielibyśmy być?”, kreując pewne tożsamości i dodając je do reklamowanego produktu. 

Poczucie własnego „ja” jest zatem we współczesnym świecie w nieodłączny sposób związane z ideą konsumpcji. Reklamy rozbudzają w nas tęsknoty i marzenia oraz zapraszają do identyfikowania się z nimi. Reklamują nie sam produkt, lecz markę, wystawiając na sprzedaż nie przedmiot, lecz styl życia. Kupując określone produkty kupujemy prestiż, luksus lub ciepło rodzinnego domu. 


 

Marshall McLuhan twierdził, że „reklamy nie są przeznaczone do świadomego odbioru. Są to pigułki, które działają na podświadomość i rzucają na ludzi hipnotyczny czar”. Konsument nie uświadamia sobie perswazji zawartej w komunikacje reklamowym, przez co pozostaje wobec niego bezbronny. Każdy uważa, że reklama wpływa na decyzje konsumenckie innych, a jednocześnie nie widzimy jej wpływu na nasze własne postępowanie. Większość ludzi jest obojętnych na reklamę lub wręcz nastawionych do niej negatywnie, uważając, że w żaden sposób jej nie ulega. Choć tak bardzo chcemy uważać się za istoty racjonalne i odporne na manipulację, rzeczywistość jest zupełnie inna. 

John Berger napisał: „W miastach, w których żyjemy, każdego dnia widzimy setki obrazów reklamowych. Żadnego innego rodzaju obrazów nie napotykamy tak często”. Czesław Robotycki napisał, że „nie ma już miejsc, w których można by się przed nią schronić na dłużej”. Trudno wyobrazić sobie współczesny świat bez reklamy, jest ona jego nieodłączną częścią, jest zjawiskiem powszechnym, globalnym i masowym, do którego wielu ma niechętny stosunek, utożsamiając ją z kulturą masową oraz z pojęciem „interesu”, co z kolei przywodzi na myśl brak autentyczności.

Reklama jest zjawiskiem trudnym do zanalizowania, ponieważ nie mieści się w ogólnie przyjętych ramach. Nie jest odrębną dziedziną kultury. Jest wszędzie, a zarazem nie da się jej nigdzie jednoznacznie przypisać. Stała się znakiem współczesności, a jednocześnie jej nieodzownym elementem i nie jest możliwe rozpatrywanie zjawiska reklamy bez odnoszenia się do kultury współczesnej. Oddzielenie od siebie tych dwóch aspektów uniemożliwiałoby zrozumienie mechanizmów rządzących reklamą, a także kultury, w jakiej przyszło nam żyć. Obrazy pojawiające się w reklamach zawsze dotyczą zjawisk dotykających współczesności, są do nich żywym komentarzem i według niektórych najlepiej charakteryzują stan współczesnego społeczeństwa. Leo Spitzer w tekstach reklamowych poszukiwał „ducha” naszych czasów wierząc, że w reklamowych słowach, chwytach literackich i obrazach można odnaleźć sens i logikę dzisiejszej kultury.




Współczesność jest dla reklamy podstawowym punktem odniesienia – cokolwiek to oznacza, bo przecież współczesność trwa zawsze, jest każdego dnia i każdej chwili, w starożytności i w średniowieczu, w ubiegłym wieku i podczas drugiej wojny światowej, także za sto czy tysiąc lat dziejące się zdarzenia będą współczesnością ówczesnych ludzi. Współczesność jest specyficznym czasem o charakterze dialektycznym – jest zarazem zawsze i tylko teraz. Pomimo, iż znajduje się pomiędzy zamkniętą już przeszłością a nieznaną jeszcze przyszłością, wciąż jest zjawiskiem otwartym i nieskończonym, gdyż nie można zrozumieć współczesności bez odwoływania się do przeszłości.

Przechodząc do sedna wywodu – czy reklama jest sztuką? Czy ma chociaż potencjał, żeby aspirować do rangi sztuki? To trudne pytanie, zwłaszcza, że wciąż nie wiemy, czym właściwie jest sztuka.

W starożytności sztukę postrzegano technicznie, nie artystycznie; oznaczała samą umiejętność wytwarzania. Podobnie rozumieli sztukę uczeni średniowieczni. Poglądy te zmieniły się dopiero w czasach Odrodzenia, gdy artyści zaczęli uznawać swoją sztukę za wyzwoloną spod wszelkich ograniczeń, ale dopiero koniec XVII wieku przyniósł ostateczne rozróżnienie sztuki od nauki. Zaczęto przyjmować, iż sztukę odróżnia od nauk i rzemiosł to, że opiera się na kategorii piękna. XX wiek ponownie zaczął łączyć ze sobą kategorie sztuki i techniki, a także wytworzył tak zwaną antysztukę. Jej wcześniejsza nienaruszalność została podważona, co przyniosło kolejne teorie tego, czym ta sztuka w rzeczywistości jest.

Reklama z kolei, o ile w początkach swojego istnienia pełniła jedynie rolę dodatku do aktu kupna i sprzedaży produktu, obecnie jest zjawiskiem o wiele bardziej złożonym; zjawiskiem kulturotwórczym i kreującym rzeczywistość. Pełni o wiele więcej funkcji niż jedynie funkcję ekonomiczną – są to zwłaszcza funkcje kulturowe, społeczne lub estetyczne, dlatego – przynajmniej w moim mniemaniu - jak najbardziej może być rozpatrywana jako forma sztuki.

Trudniejsze pytanie brzmi: czy każda reklama może być sztuką? Żeby ułatwić dotarcie do odpowiedzi możemy skupić się na różnicach i podobieństwach między reklamą i sztuką biorąc pod uwagę zarówno ich cele, jak i formy. Sztuka może, choć wcale nie musi, być bezinteresowna, zaś reklama zawsze nastawiona będzie na zysk. Podczas gdy reklama opiera się na najbardziej powszechnych, szeroko rozumianych konwencjach znaczeniowych, czytelnych i zrozumiałych, sztuka może, a według wielu nawet powinna, być nie do końca jednoznaczna. Inną cechą sztuki jest jej unikalność, podczas gdy istotą reklamy jest właśnie powtarzalność.

Podczas gdy kryteria te wydają się dość uzasadnione żadne z nich nie wyklucza tego, że reklama może służyć jako forma sztuki. W każdej pojedynczej reklamie niektóre funkcje dominują, a inne schodzą na dalszy plan. To, czy każda reklama jest sztuką zależy od tego, czy wszystkie produkty twórczości należy uważać za sztukę. Z pewnością reklama i sztuka mają jedną cechę wspólną: wpływają na jednostkę i tworzą jej świat wewnętrzny, i w tym sensie reklama z całą pewnością posiada właściwości charakterystyczne dla sztuki.

Bez trudu możemy spotkać się z opiniami, iż prawdziwa sztuka powinna nawiązywać jedynie do wzniosłych wartości i istnieć w oderwaniu od rynku, w przeciwieństwie do reklamy, która posiada głównie cele komercyjne. Ten podział jednak zatarł się już dawno, gdy sztuka zaczęła opuszczać mury galerii czy muzeów i wychodzić na ulicę, przenikając do życia codziennego. Wraz z nadejściem ery pop-kultury, charakteryzującej się swobodą twórczą, mieszaniem stylów, wielkimi formatami i jaskrawymi kolorami, granica między sztuką a reklamą zaczęła całkowicie się zacierać.

W dzisiejszych czasach istnieje kłopot ze zdefiniowaniem terminów takich, jak „sztuka” czy „artysta”. Zgodnie z zasadą pop-artu dziełem sztuki jest po prostu to, co za sztukę uważamy, czego przykładem może być słynna rzeźba Marcela Duchampa, czyli muszla klozetowa eksponowana na wystawie pod tytułem „Fontanna”. Tennessee Williams, dramaturg amerykański, powiedział kiedyś, że „w dzisiejszych czasach prawdziwi artyści pracują w agencjach reklamowych”. Trudno nie dopowiedzieć sobie, że tam, gdzie są artyści, musi być i sztuka. Leo Spitzer twierdzi, iż "dążenie do piękna opanowało wszystkie szczeble wytwórczości, z produkcją kleju, zapałek i opakowań włącznie; opanowało też rozpowszechnione formy reklamy handlowej. Próbuje ona apelować do poczucia piękna – niejednokrotnie z dobrym skutkiem".

Reklama jest specyficzną dziedziną; należy zarówno do świata sztuki, jak i świata marketingu i rządzi się swoimi prawami. Reklamy modelują współczesny styl życia, tworzą potrzeby, by chwilę później je zaspokajać. Artyści tworzący plakaty reklamowe mają przed sobą trudne zadanie, ich praca bowiem nie jest ostatecznie oceniania pod względem wartości estetycznej, ale wartości sprzedaży. W przypadku reklamy mamy do czynienia z fuzją dwóch pozornie wykluczających się aspektów – artystycznego i komercyjnego – co przy użyciu odpowiedniej ilości wyobraźni tworzy piękno użytkowe. Można zastanawiać się, czy dwa cele plakatu reklamowego – cel artystyczny i komercyjny – nie będą wchodziły sobie w drogę, ale paradoksalnie najskuteczniejsze plakaty spełniają wszelkie warunki stawiane dziełu sztuki. W końcu ich cel jest taki sam: nie pozostawić odbiorcy obojętnym, poruszyć nim, zwrócić jego uwagę.
Reklama jest nośnikiem estetyki i jako taki powinna upiększać życie codzienne, podobnie jak odzwierciedlać wszelkie znamiona czasów, w których funkcjonuje. Jako że jej celem jest przypodobanie się jak największej ilości odbiorców, często odwołuje się do najbardziej utartych schematów piękna. Jednak ogromna konkurencja w świecie reklamy sprawia, że wielu twórców próbuje odejść od tej tendencji i wybić się z utartych ram. Reklama posiada pewne reguły, nie oznacza to jednak, że reguły te muszą być bezwarunkowo przestrzegane – przekraczanie granic, jeśli tylko umiejętne, zawsze wzbudza dodatkowe zainteresowanie, co jest przecież celem reklamy. Przykładem mogą być tu reklamy czerpiące z surrealizmu, których brak logiki przyciągał wzrok, zaskakując ukrytymi znaczeniami, choć wymagał od przechodnia o wiele więcej uwagi.

Reklamę wizualną można uznać nawet za rzadką okazję wykreowania przedmiotu artystycznego o estetycznej formie i spełniającego wymagania dzieła sztuki, a jednocześnie służącego użyteczności publicznej. Wśród twórców grafik reklamowych można odnaleźć członków panteonu sztuki, którzy traktowali reklamę jako niosące nowe możliwości wyzwanie artystyczne. 




Reklama bywa uważana za wstydliwy „wyrzutek” sztuki, ale ja nie mam wątpliwości, że przynajmniej w pewnych aspektach jest tej sztuki częścią. Cel reklamy pokrywa się w dużej mierze z celem sztuki – zaskoczyć, przemówić, wywołać emocje i reakcje w odbiorcy. Reklama może zarówno wykorzystywać sztukę, by ten cel osiągnąć, lub też sama się nią stawać. Podczas gdy główny cel – cel marketingowy – pozostaje na pierwszym miejscu, reklama może wyczerpywać jednocześnie wiele innych aspektów, również estetycznych i artystycznych, co w dążeniu do głównego celu jest wręcz wskazane. Sztuka i komercja w dzisiejszym świecie nie wykluczają się nawzajem, a wręcz uzupełniają. Dzięki połączeniu pomysłu, talentu i techniki może powstać dzieło sztuki w komercyjnej oprawie.

Oczywiście nie znalazłam odpowiedzi na pytanie, ale może to i dobrze, bo odkrycie odpowiedzi jest jak skończenie zabawy – natrafienie na kolejne pytania jest o wiele ciekawsze. Zostawiam więc otwartą furtkę do tematu reklamy, który znając mnie zostanie jeszcze poruszony, a póki co lecę się rozpakowywać – przeprowadzki to zło, a liczba toreb i pudeł zastawiających obecnie moją podłogę autentycznie mnie przeraża. Jeszcze nie zaczęłam, a już zaczynam myśleć o poddaniu się.

sobota, 6 lipca 2013

Już bez kapelusza, ale nadal z lupą - Sherlock BBC




Nigdy nie byłam purystką. Nie raziło mnie nadmierne łamanie powszechnie przyjętych reguł i odchodzenie od kanonu. Każdy świeży pomysł wydaje mi się szansą na stworzenie czegoś zupełnie nowego i unikatowego, nadanie przestarzałemu i zastałemu wątkowi innowacyjnego kierunku, przywrócenie czegoś w zupełnie nowej odsłonie. Ale nawet ja, z całą swoją otwartością, byłam nastawiona nieco sceptycznie, gdy usłyszałam o Sherlocku XXI wieku. 

Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko samej idei, jednak jako miłośniczce kryminałów i detektywów, skrytej wielbicielce Herkulesa Poirot, Joe Alexa, porucznika Columbo, a zwłaszcza Sherlocka Holmesa (a także House’a – myślę, że powiązania między nim a Holmesem są dla wszystkich doskonale widoczne), każdy powinien mi wybaczyć tę chwilę zwątpienia. Holmes jest jedną z najbardziej charakterystycznych i wyrazistych postaci literackich, przez co był już wskrzeszany, przerabiany i poprawiany przez przeceniających swoje możliwości reżyserów dziesiątki razy. Powoli zaczęłam już tracić nadzieję, że zobaczę prawdziwego Sherlocka, z całym jego intelektem, dziwactwem i dystyngowaniem, gdzie indziej niż na kartach opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a. 

Holmes i Watson w czasach współczesnych. „Jasne” – pomyślałam. – „Zostaną przerobieni na komiksowych bohaterów, jak zrobił to Guy Ritchie w 2009 roku?”. Bez obrazy dla Ritchiego, filmowy Holmes wykreowany przez Roberta Downeya Jr. nie był taki zły (a przynajmniej lepszy niż się spodziewałam) – był żywszy, bardziej dynamiczny, a jednak czegoś w nim brakowało. Tylko jednego, drobnego szczegółu – Holmesa. Pewna doza sceptycyzmu, zwątpienia, a nawet zrezygnowania towarzyszyła mi więc do samego rozpoczęcia seansu. 

Wraz z zakończeniem oglądania pierwszego odcinka wszystkie moje wątpliwości rozwiały się i mogłam z przyjemnością przyznać przed samą sobą, że się myliłam (w takich sytuacjach uwielbiam to przyznawać). 

Tutaj Holmes i Watson są jedynie Sherlockiem i Johnem, wciąż mieszkającymi przy Baker Street 221B (szkoda, że Baker Street nie jest kręcone na prawdziwym Baker Street… pamiętam je zupełnie inaczej – minusy podróżowania), jednak tym razem we współczesnym Londynie. Twórcy, Mark Gatiss i Stephen Moffat (z którymi nie byłam wcześniej zaznajomiona), odwalili kawał dobrej roboty subtelnie, lecz nie nadmiernie odwołując się do kanonu i dostosowując całą historię do realiów XXI wieku. John nie publikuje w magazynie, lecz pisze bloga, Sherlock zaś ma smartfona przytwierdzonego do dłoni, który błyskawicznie udziela mu wszystkich potrzebnych informacji, pisze SMS-y zamiast telegrafów i prowadzi stronę internetową zwaną „Sztuka Dedukcji”. Nie mówiąc już o tym, że wiecznie rzuca palenie (!), fajka zostaje więc zastąpiona plastrami nikotynowymi. Dowody analizuje w laboratorium, podczas gdy jego przyjaciel od czasu do czasu siada na kozetce u psychoterapeuty. Nie zaistniała jednak konieczność zmiany niektórych wątków i John również w tej wersji wraca z wojny w Afganistanie (swoją drogą czy to nie ciekawe, że sto dwadzieścia lat temu Brytyjczycy wracali z tej samej wojny, z której wracają dzisiaj? A Afganistan wciąż nie zdobyty…).




Mała dygresja – bardzo ciekawym zabiegiem jest fakt, iż zarówno strona Sherlocka, jak i blog Johna istnieją naprawdę – można znaleźć na nich wpisy znane nam z serialu oraz komentarze bohaterów, a także inne ciekawostki, które zajmują fanów podczas czekania na kolejny sezon. Co jak co, ale panowie Gatiss i Moffat wiedzą, jak utrzymać publiczność w napięciu. 

Wróćmy jednak do tematu: chciałabym rozpisać się na temat różnic i podobieństw między serialem a jego książkowym oryginałem, subtelnych elementów zaczerpniętych z kanonu i przerobionych w taki sposób, że idealnie uzupełniają fabułę, uznałam jednak, że tego rodzaju „smaczków” dla wielbicieli Doyle’a jest zbyt wiele. Możecie więc w najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu zatytułowanego „Ile Sherlocka w Sherlocku?”, a póki co skupię się na recenzji. 
 
Zdecydowanie jednym z największych atutów serialu jest gra aktorska. Benedict Cumberbatch w tytułowej roli ukazuje nam zarówno zupełnie nowe wcielenie Sherlocka, jak i jego klasyczną wersję. Jest cyniczny, lubi popisywać się swoją inteligencją, ma poczucie humoru, nosi perfekcyjnie skrojone garnitury, stylowy płaszcz i nieodłączny szalik, bez przerwy natomiast narzeka na słynny „kapelusz Sherlocka Holmesa”. Jest to postać niezwykle trudna do wykreowania. Można by pomyśleć, że Cumberbatch będzie przygnieciony dziesiątkami różnych interpretacji i latami kreowania coraz to nowych wizerunków, on jednak zrzuca z siebie ten ciężar jednym wzruszeniem ramion. Jest niesamowicie przekonujący w roli nadętego egocentryka, przekonanego o swojej wyższości intelektualnej nad resztą populacji. Zwłaszcza, gdy towarzyszy mu wierny przyjaciel, który z podziwu godną cierpliwością znosi jego przytyki i uspokaja nieco jego trudne usposobienie (swoją drogą wizja Saurona oraz Bilbo Bagginsa rozwiązujących wspólnie zagadki kryminalne jest dość urzekająca). Martin Freeman jako Dr Watson wcale, czego się obawiałam, nie stanowi jedynie tła dla tytułowego bohatera, w zamian reprezentując rozkoszne podejście typu: „mój współlokator jest socjopatycznym wariatem, cieszy się, gdy ktoś zostaje zamordowany i strzela do ścian, ale i tak go lubię”. Ich przyjaźń określiłabym jako coś pomiędzy starym małżeństwem a dwoma chłopcami, którzy dobrze się bawią i tylko udają dorosłych. 




Chemia pomiędzy Johnem a Sherlockiem jest wręcz przytłaczająca – prawdziwa uczta dla fanek związków męsko-męskich. W trakcie oglądania widzowi robi się niemal szkoda Watsona, który broni się rękami i nogami przed atakującymi go ze wszystkich stron aluzjami dotyczącymi charakteru jego związku z Holmesem, a deklarować, że nie jest gejem, musi co najmniej kilkakrotnie w każdym odcinku. Ciągłe spekulacje na temat homoseksualizmu Sherlocka przyćmiewają nieco fakt, który według mnie w tym wypadku jest o wiele ważniejszy, że wyraźnie uważa on swoją pracę za znacznie bardziej podniecającą niż potencjalnie może być jakakolwiek istota ludzka, obojętnie jakiej płci. Myślę zatem, że zamysłem twórców było tutaj powiedzenie widzom, że „nie, Holmes nie jest gejem, ale i tak będziemy to sugerować” – co jest, swoją drogą, genialnym zagraniem, ponieważ w ten sposób twórcy są jakby o krok przed widzami, zupełnie, jakby mówili wprost do kamery: „wiemy, co myślicie, i bardzo nas to bawi”. Swoją drogą mam nadzieję, że wątek romansowy nie zostanie wprowadzony na siłę, czy to z Irene Adler, czy z Molly Hooper (brrrr…) – Sherlockowi nie potrzeba drugiej połówki. Ma swoją pracę, swój umysł i Johna. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że napięcie między nim a Irene można by ciąć nożem, a sensualna gra między nimi w wystarczającym stopniu wpływa na wyobraźnię.




Wracając jednak do Cumberbatcha – z tego, co usłyszałam i wyczytałam w wywiadach, sprawia on raczej wrażenie przeciętnego gościa, a jego naturalny kolor włosów to rudy. Kiedy jest Sherlockiem, nie da się na niego nie patrzeć. Dominuje w każdej scenie, odwraca uwagę od pozostałych aktorów i sprawia, że niemożliwym jest odwrócenie od niego wzroku, czyli jest dokładnie taki, jaki w mojej wizji powinien być Sherlock Holmes. Zresztą wystarczyłby do tego sam jego płaszczyk i skrojony na miarę garnitur – swoją drogą zastanawia mnie, jak go dla niego skroili, skoro Sherlock sprawia wrażenie człowieka, którego do sklepu odzieżowego mogłoby zagnać tylko morderstwo. Powinnam wspomnieć również o tym, że głosu Cumberbatcha nie powstydziłby się nawet Alan Rickman i gdy go słyszę odzywa się we mnie moja wewnętrzna nastoletnia fanka, która mogłaby piszczeć z zachwytu słuchając, jak recytuje książkę telefoniczną. 
 
Nie można nie wspomnieć również o postaciach drugoplanowych – uroczej pani Hudson, wyglądającym na nieustannie odurzonego Inspektorze Lastrade, nieco cynicznym Mycrofcie (który, o dziwo, nie sprawia wrażenia inteligentniejszego od Sherlocka, w przeciwieństwie do kanonu), ociekającej seksem Irene Adler (czy naprawdę nie da się jej przedstawić inaczej niż jako prostytutkę?) oraz kolejnym genialnym psychopacie – ale za to jak wyróżniającym się na tle pozostałych! – Moriartym (tym razem nie profesorze). 
 
Gdybym miała wymieniać słabe punkty, chyba jedynym byłaby zbyt mała ilość odcinków oraz zbyt długi czas oczekiwania na kolejny sezon (no, i może jeszcze zbyt duża ilość „bondowych” scen – ten serial z całą pewnością nie opiera się na strzelaniu i sceny akcji nie stanowią trzonu produkcji). Niecierpliwość jest tak wielka, że sprawia niemal fizyczny ból, a twórcy najwyraźniej lubią żartować sobie z fanów i coraz to zmieniać wstępną datę premiery trzeciego sezonu. O zakończeniu trzeciego odcinka drugiej serii nie mogę przestać myśleć do tej pory (choć skończyłam oglądać całość ponad tydzień temu), a po głowie chodzą mi dziesiątki całkowicie pokręconych teorii (i pewnie nie tylko mi) dotyczących kończącego sezon cliffhangera. Nie będę jednak spoilerować, jako że mogą czytać to osoby, które nie są jeszcze z serialem zaznajomione (powinniście natychmiast ten błąd naprawić!). Osobiście nie znoszę spoilerów, a żyję według zasady: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Tym razem nie będę się więc rozpisywać na temat moich szalonych teorii, ale znów możecie w najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu, zatytułowanego prawdopodobnie: „Jak on, do cholery, to zrobił?” i zawierającego ostrzeżenia o spoilerach. Coś mi się wydaje, że Sherlock może zdominować mojego bloga w najbliższym czasie. A przynajmniej dopóki nie znajdę sobie nowego serialu do oglądania. 
 
Produkcji nie brakuje dynamizmu – Londyn jest w niej jak żywy, mój ukochany Londyn, ze swoimi zaułkami, kamieniczkami, taksówkami i bezdomnymi. Mimo przeniesienia akcji do XXI wieku, serial nie traci nic ze swojej brytyjskiej konserwatywności i w stu procentach zachowuje atmosferę. Elementy humorystyczne można odnaleźć w każdym odcinku wraz ze szczyptą, a nawet większą dawką, brytyjskiego humoru przyprawionego rozczulającym brytyjskim akcentem. Bardzo nowatorskim posunięciem są pokazujące się na ekranie treści wysłanych SMS-ów oraz „mapy pamięci” Holmesa, dzięki którym możemy śledzić jego, skądinąd dość skomplikowany, proces rozumowania i dochodzenia do konkretnych wniosków. Całość strony technicznej prezentuje się bardzo dobrze. Wielką przyjemność sprawiło mi wykorzystanie muzyki typowej dla filmów o Holmesie, która stanowi świetny kontrast dla wszechobecnej współczesności. Odrobinę brakuje mi jednak skrzypiec – Sherlock przygrywa na nich jedynie parę razy w ciągu całego serialu (idzie mu to jednak całkiem nieźle i aż trudno uwierzyć, że tak naprawdę nie umie na nich grać).





Scenariusz nawiązuje do oryginalnych opowiadań Doyle’a w stopniu ani nie za dużym, ani nie za małym. Oczywistym jest, że przy osadzeniu akcji w XXI wieku niemożliwym byłoby dokładne odwzorowanie wydarzeń z książek, historie nawiązują więc luźno do oryginałów, tworząc raczej wariację do Sherlocka Holmesa niż jego typową adaptację, a jednocześnie wpasowując się w tempo życia współczesnego świata. 
 
Piękne jest to, że pomimo, iż John pisze bloga, a Sherlock nie rozstaje się ze swoim smartfonem, to wciąż dedukcja, a nie technologia, wychodzi na pierwszy plan. Umysł ludzki ukazany jest jako coś, czego nic nigdy nie zdoła zastąpić. Bardzo dobrym pomysłem jest również utrzymanie serialu w konwencji filmu – każdy odcinek trwa półtorej godziny, tworząc zgrabną całość zamkniętą klamrą kompozycyjną, dzięki czemu przeznaczony jest nie tylko dla fanów, ale także dla widzów, którzy nigdy o Holmesie nie słyszeli (o ile tacy istnieją, w co wątpię). 

Podsumowując, cała produkcja jest niczym puszczenie oka do widza, utrzymuje doskonałą równowagę pomiędzy wiernością kanonowi a świeżą wizją. Zaczęłam już wręcz zastanawiać się nad wymyśleniem nowego słowa, bo choć być może po seansie pierwszego sezonu określenie „epicka” oddawało charakter tej produkcji, po drugim już nawet słownik nie dał sobie rady z opisaniem tego, co działo się na ekranie. Rzadko zdarza się, żeby drugi sezon był lepszy od pierwszego, a Sherlock nawet w tej kwestii przeszedł samego siebie. Po obejrzeniu całości czuję się nieco jak fanka „Zmierzchu” czekająca na premierę adaptacji kolejnej części wampirzego romansu i powoli zaczynam gryźć paznokcie, długopis, biurko oraz inne przedmioty codziennego użytku. To nie może być zdrowa reakcja. Chciałabym bardzo to opisać, ale brak mi słów, proponuję zatem, żebyście i Wy obejrzeli i poczuli na własnej skórze „głód Sherlocka”. Ja po obejrzeniu z całą pewnością mogę oświadczyć, że „I am sherlocked too”. 
 
Dla zwiększenie apetytu trailer na wesoło:




To tyle, jeśli chodzi o Sherlocka (na razie!). Chętnie poinformowałabym, o czym będę pisać następnie, ale nie mam zielonego pojęcia.

czwartek, 4 lipca 2013

Kulturalnie i (nie) na temat



Na wstępie zaznaczam, iż wpis ten nie ma na celu generalizowania i oskarżania wszystkich studentów oraz absolwentów zarządzania czy marketingu o bezrefleksyjność. Wyjątki znajdą się zawsze i wszędzie.

Jakiś czas temu miałam okazję uczestniczyć w konferencji naukowej, którą określiłabym jako… cóż, może nie do końca interesującą, ale z całą pewnością pouczającą i otwierającą oczy. Nie pamiętam dokładnie, jak konferencja się nazywała, coś z kulturą, nauką i przedsiębiorczością, pamiętam jednak, iż właśnie tego dnia jedna z baniek mydlanych, w których żyłam, pękła. 

Kiedyś wydawało mi się, że ludzie mają w naturze zastanawianie się nad sensem życia oraz zgłębianie zjawisk, które ich intrygują. Tym razem okrutna prawda wyszła na jaw – nie mają. 

Obserwowałam wykształconych młodych ludzi, będących przyszłością naszego narodu oraz przyszłością współczesnego świata, studentów oraz absolwentów takich kierunków jak zarządzanie czy marketing. Obserwowałam, jak każdy z nich po kolei wchodził na podwyższenie, wskazywał dłonią na rzutnik dramatycznym gestem i odczytywał prezentującą się na nim definicję: „Kultura to bla bla bla bla” – a pod spodem fotografia przedstawiająca uroczystość plemienną Aborygenów, podczas której grają na didgeridoo. Kliknięcie, następny slajd. „Bardzo ważnym elementem kultury jest rytuał”. Krótka definicja rytuału oraz zdjęcie rytualnego tańca Pigmejów Baka. Klik, następny slajd. Jestem niezmiernie ciekawa, czy mieli oni jakiekolwiek pojęcie, o jakich dokładnie plemionach mówią. I po co o nich mówią, skoro kulturę mamy wszędzie wokół nas, na wyciągnięcie ręki. Nie musimy jej szukać wśród ludów pierwotnych.

Uczestnictwo w tym, pożal się Boże, wydarzeniu naukowym, sprawiło mi niemal fizyczny ból, gdyż od dobrych kilku lat zewsząd słyszałam, iż nic nie jest obiektywne, wszystko jest kwestią punktu widzenia, a niektóre zjawiska są zbyt złożone, by jakakolwiek definicja była w stanie je pomieścić. Kultura właśnie do takich zjawisk należy.

Jedynym jasnym punktem „konferencji naukowej” był pewien znany profesor, który postanowił przemówić jako pierwszy i powitał osoby zebrane na konferencji słowami: „Teraz proszę się zgłosić, kto ma prezentację, a kto ma coś do powiedzenia”. Zawsze podziwiałam osoby, które jednym zdaniem potrafią wyrazić więcej niż ja kilkudziesięcioma stronami. 

Tak więc, kultura jest to układ wzorów zachowań, samych zachowań i ich wytworów, które są tworzone, nabywane, stosowane i przekształcane w procesie życia społecznego. Ok, wszystko pięknie – ale co z tego?

Przed przejściem do poważnych refleksji możemy posłuchać, co Janusz Gajos ma do powiedzenia o kulturze. Warto, gdyż jego przemyślenia są niezwykle głębokie i niemal wyczerpujące temat. A na deserek jeszcze anegdotka: swego czasu w ramach projektu przeprowadzałam krótką sondę i pytałam ludzi na ulicy, czym według nich jest kultura. Moim absolutnym faworytem był jeden z siedzących pod sklepem alkoholowym pijaczków, który na moje pytanie odparł uroczyście, iż „kulturę trzeba mieć!”. I tyle w tym temacie. 

To posłuchajmy Gajosa. 





Z przyjemnością przeczytałam "Manifest Kultury" Andrzeja Tucholskiego. Chętnie bym go zacytowała, ale musiałabym zacytować całość, a nie o to tutaj chodzi. 

Nie będę powtarzać po Tucholskim, że kultura niska, popularna, ludowa, masowa i wszelkie inne jej rodzaje, często traktowane niemal jak „wyrzutki”, nadal stanowią część kultury. Napisał to raz i chwała mu za to. Nie wnikając, w jakim stopniu czy procencie ja sama jestem konsumentem kultury, teraz chciałabym skupić się raczej na znaczeniu kultury w formie bardziej abstrakcyjnej i filozoficznej.  

Wielość definicji jest wręcz przytłaczająca. Myślę, że każdy intuicyjnie jest w stanie określić, czym jest kultura, jednak kiedy zerknie się na profesjonalne badania poświęcone tej tematyce można odnieść wrażenie, że definicji jest dokładnie tyle, co osób zajmujących się tą kwestią. Termin „kultura” rozpatrywać można w jego najwęższym znaczeniu, a więc rozumieć go jako wszystkie dzieła materialne i niematerialne stworzone przez człowieka, czyli obrazy, teksty literackie czy utwory muzyczne; oraz w najszerszym, jako ogół wszystkiego, co zostało przez człowieka stworzone. Ja przychylam się do tego szerokiego rozumienia; moja wizja kultury obejmuje wszystko, od systemów religijnych, poprzez sztukę, przedmioty codziennego użytku, aż po prawo i naukę. Wbrew pozorom podział ten jest najprostszym z możliwych – kultura jest wszystkim tym, co nie jest naturą. Sądzę zatem, że jedyną kategorią, która pozwala nam tę tajemniczą kulturę choć po części zaszufladkować, jest właśnie ten odwieczny konflikt - kultura versus natura.



 
Może na tym polega właśnie współczesny problem rozumienia kultury i w ogóle rozmawiania o niej. Kochamy szufladkować, uwielbiamy definiować i boimy się wszystkiego, co niezdefiniowane oraz pozbawione nazwy i jasnych granic. Lęk ten jest zupełnie irracjonalny, a do poznania niektórych zjawisk nie jest potrzebne ich zdefiniowanie, ale wczucie się w nie. 

W całym tym wywodzie, który zdążył zmienić już swój kierunek siedemnaście razy, wciąż dążę do tego, że pisząc o kulturze nie zamierzam w żadnym stopniu się ograniczać. Tak naprawdę to dość cwany temat, gdyż zawiera wszystko. Nie ograniczam się do sztuki wysokiej – na mojej artystycznej mapie świata jest miejsce zarówno dla Caravaggia i Dalego, jak i Jeffa Koonsa oraz Milińskiego. Zarówno dla Bartóka, Beatlesów i Lady Gagi, dla Dostojewskiego, Nietzschego, Różewicza, Pratchetta, Larssona i Browna. Dla Kusturicy i Tarantino, dla „Casablanki” i „Powrotu do przyszłości”. Te nazwy i nazwiska to tylko muśnięcie powierzchni sztuki, która jest jedynie małym (choć bardzo istotnym) elementem kultury. Dlatego jedyne, co mogę teraz napisać, to „i tak dalej”. 





Z natury nie lubię ograniczeń, więc i teraz nie będę z własnej woli ich na siebie nakładać. Ten blog będzie relacją z mojej nieustannej wędrówki po różnych obszarach kultury. Będę bronić współczesnej kultury i kultury w ogóle przed przeintelektualizowanym spojrzeniem i perspektywą „kultury wysokiej” oraz przed fundamentalizmem, z którym nie lubię się z wzajemnością. Gdy słyszę fundamentalne stwierdzenia typu „Wszyscy wiedzą, że…”, natychmiast odpowiadam: „Nic mi na ten temat nie wiadomo”.  

Tak, wiem, że prawdopodobnie trzy czwarte narodu nie czyta książek, i nie zacznie niezależnie od tego, czy książka będzie kosztowała pięć złotych, czy trzydzieści. Przecież to są dwa piwa! Prawdopodobnie będziemy dalej doświadczać tego odejścia od słowa, od książki, od rozumienia i od myślenia, czego znakiem może być nasz ulubiony facebook. Jeszcze niedawno trzeba było się wysilić choćby na tę parę słów komentarza. Teraz wystarczy już tylko pojedynczy ruch myszką i kliknięcie „lubię to”. Odchodzimy coraz dalej, zapominamy i, co ciekawe, wcale nie chcemy sobie przypomnieć. Widzę to wszystko wyraźnie i, mimo swojej niechęci do definicji, przychylam się do jednej z nich, której autora niestety nie pamiętam, a google dostarczają mi sprzecznych informacji (jeśli ktoś pamięta, będę wdzięczna za info): „Kultura to jest to, co nam zostaje, gdyśmy już wszystko zapomnieli”. 

Ale w moim mniemaniu to, co pozostaje, też ma wartość, a na dodatek świeżość, zatem postuluję, żeby jednak nie upierać się przy pewnych elementach kultury jako „tych właściwych” i nie oświadczać jeszcze, że kultura „się kończy”. Może nas jeszcze nie raz pozytywnie zaskoczyć. 

To nie koniec na temat kultury, ale koniec na dziś. Następnie będę prawdopodobnie smęcić o reklamie i serialach. 





Cytaty na dziś: 

„Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia, nie obleka tego faktu w słowa” – Julian Tuwim. 

„Słowacki wielkim poetą był.” – Witold Gombrowicz.

Distributed By Free Blogger Templates | Designed By Seo Blogger Templates