sobota, 6 lipca 2013

Już bez kapelusza, ale nadal z lupą - Sherlock BBC




Nigdy nie byłam purystką. Nie raziło mnie nadmierne łamanie powszechnie przyjętych reguł i odchodzenie od kanonu. Każdy świeży pomysł wydaje mi się szansą na stworzenie czegoś zupełnie nowego i unikatowego, nadanie przestarzałemu i zastałemu wątkowi innowacyjnego kierunku, przywrócenie czegoś w zupełnie nowej odsłonie. Ale nawet ja, z całą swoją otwartością, byłam nastawiona nieco sceptycznie, gdy usłyszałam o Sherlocku XXI wieku. 

Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko samej idei, jednak jako miłośniczce kryminałów i detektywów, skrytej wielbicielce Herkulesa Poirot, Joe Alexa, porucznika Columbo, a zwłaszcza Sherlocka Holmesa (a także House’a – myślę, że powiązania między nim a Holmesem są dla wszystkich doskonale widoczne), każdy powinien mi wybaczyć tę chwilę zwątpienia. Holmes jest jedną z najbardziej charakterystycznych i wyrazistych postaci literackich, przez co był już wskrzeszany, przerabiany i poprawiany przez przeceniających swoje możliwości reżyserów dziesiątki razy. Powoli zaczęłam już tracić nadzieję, że zobaczę prawdziwego Sherlocka, z całym jego intelektem, dziwactwem i dystyngowaniem, gdzie indziej niż na kartach opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a. 

Holmes i Watson w czasach współczesnych. „Jasne” – pomyślałam. – „Zostaną przerobieni na komiksowych bohaterów, jak zrobił to Guy Ritchie w 2009 roku?”. Bez obrazy dla Ritchiego, filmowy Holmes wykreowany przez Roberta Downeya Jr. nie był taki zły (a przynajmniej lepszy niż się spodziewałam) – był żywszy, bardziej dynamiczny, a jednak czegoś w nim brakowało. Tylko jednego, drobnego szczegółu – Holmesa. Pewna doza sceptycyzmu, zwątpienia, a nawet zrezygnowania towarzyszyła mi więc do samego rozpoczęcia seansu. 

Wraz z zakończeniem oglądania pierwszego odcinka wszystkie moje wątpliwości rozwiały się i mogłam z przyjemnością przyznać przed samą sobą, że się myliłam (w takich sytuacjach uwielbiam to przyznawać). 

Tutaj Holmes i Watson są jedynie Sherlockiem i Johnem, wciąż mieszkającymi przy Baker Street 221B (szkoda, że Baker Street nie jest kręcone na prawdziwym Baker Street… pamiętam je zupełnie inaczej – minusy podróżowania), jednak tym razem we współczesnym Londynie. Twórcy, Mark Gatiss i Stephen Moffat (z którymi nie byłam wcześniej zaznajomiona), odwalili kawał dobrej roboty subtelnie, lecz nie nadmiernie odwołując się do kanonu i dostosowując całą historię do realiów XXI wieku. John nie publikuje w magazynie, lecz pisze bloga, Sherlock zaś ma smartfona przytwierdzonego do dłoni, który błyskawicznie udziela mu wszystkich potrzebnych informacji, pisze SMS-y zamiast telegrafów i prowadzi stronę internetową zwaną „Sztuka Dedukcji”. Nie mówiąc już o tym, że wiecznie rzuca palenie (!), fajka zostaje więc zastąpiona plastrami nikotynowymi. Dowody analizuje w laboratorium, podczas gdy jego przyjaciel od czasu do czasu siada na kozetce u psychoterapeuty. Nie zaistniała jednak konieczność zmiany niektórych wątków i John również w tej wersji wraca z wojny w Afganistanie (swoją drogą czy to nie ciekawe, że sto dwadzieścia lat temu Brytyjczycy wracali z tej samej wojny, z której wracają dzisiaj? A Afganistan wciąż nie zdobyty…).




Mała dygresja – bardzo ciekawym zabiegiem jest fakt, iż zarówno strona Sherlocka, jak i blog Johna istnieją naprawdę – można znaleźć na nich wpisy znane nam z serialu oraz komentarze bohaterów, a także inne ciekawostki, które zajmują fanów podczas czekania na kolejny sezon. Co jak co, ale panowie Gatiss i Moffat wiedzą, jak utrzymać publiczność w napięciu. 

Wróćmy jednak do tematu: chciałabym rozpisać się na temat różnic i podobieństw między serialem a jego książkowym oryginałem, subtelnych elementów zaczerpniętych z kanonu i przerobionych w taki sposób, że idealnie uzupełniają fabułę, uznałam jednak, że tego rodzaju „smaczków” dla wielbicieli Doyle’a jest zbyt wiele. Możecie więc w najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu zatytułowanego „Ile Sherlocka w Sherlocku?”, a póki co skupię się na recenzji. 
 
Zdecydowanie jednym z największych atutów serialu jest gra aktorska. Benedict Cumberbatch w tytułowej roli ukazuje nam zarówno zupełnie nowe wcielenie Sherlocka, jak i jego klasyczną wersję. Jest cyniczny, lubi popisywać się swoją inteligencją, ma poczucie humoru, nosi perfekcyjnie skrojone garnitury, stylowy płaszcz i nieodłączny szalik, bez przerwy natomiast narzeka na słynny „kapelusz Sherlocka Holmesa”. Jest to postać niezwykle trudna do wykreowania. Można by pomyśleć, że Cumberbatch będzie przygnieciony dziesiątkami różnych interpretacji i latami kreowania coraz to nowych wizerunków, on jednak zrzuca z siebie ten ciężar jednym wzruszeniem ramion. Jest niesamowicie przekonujący w roli nadętego egocentryka, przekonanego o swojej wyższości intelektualnej nad resztą populacji. Zwłaszcza, gdy towarzyszy mu wierny przyjaciel, który z podziwu godną cierpliwością znosi jego przytyki i uspokaja nieco jego trudne usposobienie (swoją drogą wizja Saurona oraz Bilbo Bagginsa rozwiązujących wspólnie zagadki kryminalne jest dość urzekająca). Martin Freeman jako Dr Watson wcale, czego się obawiałam, nie stanowi jedynie tła dla tytułowego bohatera, w zamian reprezentując rozkoszne podejście typu: „mój współlokator jest socjopatycznym wariatem, cieszy się, gdy ktoś zostaje zamordowany i strzela do ścian, ale i tak go lubię”. Ich przyjaźń określiłabym jako coś pomiędzy starym małżeństwem a dwoma chłopcami, którzy dobrze się bawią i tylko udają dorosłych. 




Chemia pomiędzy Johnem a Sherlockiem jest wręcz przytłaczająca – prawdziwa uczta dla fanek związków męsko-męskich. W trakcie oglądania widzowi robi się niemal szkoda Watsona, który broni się rękami i nogami przed atakującymi go ze wszystkich stron aluzjami dotyczącymi charakteru jego związku z Holmesem, a deklarować, że nie jest gejem, musi co najmniej kilkakrotnie w każdym odcinku. Ciągłe spekulacje na temat homoseksualizmu Sherlocka przyćmiewają nieco fakt, który według mnie w tym wypadku jest o wiele ważniejszy, że wyraźnie uważa on swoją pracę za znacznie bardziej podniecającą niż potencjalnie może być jakakolwiek istota ludzka, obojętnie jakiej płci. Myślę zatem, że zamysłem twórców było tutaj powiedzenie widzom, że „nie, Holmes nie jest gejem, ale i tak będziemy to sugerować” – co jest, swoją drogą, genialnym zagraniem, ponieważ w ten sposób twórcy są jakby o krok przed widzami, zupełnie, jakby mówili wprost do kamery: „wiemy, co myślicie, i bardzo nas to bawi”. Swoją drogą mam nadzieję, że wątek romansowy nie zostanie wprowadzony na siłę, czy to z Irene Adler, czy z Molly Hooper (brrrr…) – Sherlockowi nie potrzeba drugiej połówki. Ma swoją pracę, swój umysł i Johna. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że napięcie między nim a Irene można by ciąć nożem, a sensualna gra między nimi w wystarczającym stopniu wpływa na wyobraźnię.




Wracając jednak do Cumberbatcha – z tego, co usłyszałam i wyczytałam w wywiadach, sprawia on raczej wrażenie przeciętnego gościa, a jego naturalny kolor włosów to rudy. Kiedy jest Sherlockiem, nie da się na niego nie patrzeć. Dominuje w każdej scenie, odwraca uwagę od pozostałych aktorów i sprawia, że niemożliwym jest odwrócenie od niego wzroku, czyli jest dokładnie taki, jaki w mojej wizji powinien być Sherlock Holmes. Zresztą wystarczyłby do tego sam jego płaszczyk i skrojony na miarę garnitur – swoją drogą zastanawia mnie, jak go dla niego skroili, skoro Sherlock sprawia wrażenie człowieka, którego do sklepu odzieżowego mogłoby zagnać tylko morderstwo. Powinnam wspomnieć również o tym, że głosu Cumberbatcha nie powstydziłby się nawet Alan Rickman i gdy go słyszę odzywa się we mnie moja wewnętrzna nastoletnia fanka, która mogłaby piszczeć z zachwytu słuchając, jak recytuje książkę telefoniczną. 
 
Nie można nie wspomnieć również o postaciach drugoplanowych – uroczej pani Hudson, wyglądającym na nieustannie odurzonego Inspektorze Lastrade, nieco cynicznym Mycrofcie (który, o dziwo, nie sprawia wrażenia inteligentniejszego od Sherlocka, w przeciwieństwie do kanonu), ociekającej seksem Irene Adler (czy naprawdę nie da się jej przedstawić inaczej niż jako prostytutkę?) oraz kolejnym genialnym psychopacie – ale za to jak wyróżniającym się na tle pozostałych! – Moriartym (tym razem nie profesorze). 
 
Gdybym miała wymieniać słabe punkty, chyba jedynym byłaby zbyt mała ilość odcinków oraz zbyt długi czas oczekiwania na kolejny sezon (no, i może jeszcze zbyt duża ilość „bondowych” scen – ten serial z całą pewnością nie opiera się na strzelaniu i sceny akcji nie stanowią trzonu produkcji). Niecierpliwość jest tak wielka, że sprawia niemal fizyczny ból, a twórcy najwyraźniej lubią żartować sobie z fanów i coraz to zmieniać wstępną datę premiery trzeciego sezonu. O zakończeniu trzeciego odcinka drugiej serii nie mogę przestać myśleć do tej pory (choć skończyłam oglądać całość ponad tydzień temu), a po głowie chodzą mi dziesiątki całkowicie pokręconych teorii (i pewnie nie tylko mi) dotyczących kończącego sezon cliffhangera. Nie będę jednak spoilerować, jako że mogą czytać to osoby, które nie są jeszcze z serialem zaznajomione (powinniście natychmiast ten błąd naprawić!). Osobiście nie znoszę spoilerów, a żyję według zasady: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Tym razem nie będę się więc rozpisywać na temat moich szalonych teorii, ale znów możecie w najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu, zatytułowanego prawdopodobnie: „Jak on, do cholery, to zrobił?” i zawierającego ostrzeżenia o spoilerach. Coś mi się wydaje, że Sherlock może zdominować mojego bloga w najbliższym czasie. A przynajmniej dopóki nie znajdę sobie nowego serialu do oglądania. 
 
Produkcji nie brakuje dynamizmu – Londyn jest w niej jak żywy, mój ukochany Londyn, ze swoimi zaułkami, kamieniczkami, taksówkami i bezdomnymi. Mimo przeniesienia akcji do XXI wieku, serial nie traci nic ze swojej brytyjskiej konserwatywności i w stu procentach zachowuje atmosferę. Elementy humorystyczne można odnaleźć w każdym odcinku wraz ze szczyptą, a nawet większą dawką, brytyjskiego humoru przyprawionego rozczulającym brytyjskim akcentem. Bardzo nowatorskim posunięciem są pokazujące się na ekranie treści wysłanych SMS-ów oraz „mapy pamięci” Holmesa, dzięki którym możemy śledzić jego, skądinąd dość skomplikowany, proces rozumowania i dochodzenia do konkretnych wniosków. Całość strony technicznej prezentuje się bardzo dobrze. Wielką przyjemność sprawiło mi wykorzystanie muzyki typowej dla filmów o Holmesie, która stanowi świetny kontrast dla wszechobecnej współczesności. Odrobinę brakuje mi jednak skrzypiec – Sherlock przygrywa na nich jedynie parę razy w ciągu całego serialu (idzie mu to jednak całkiem nieźle i aż trudno uwierzyć, że tak naprawdę nie umie na nich grać).





Scenariusz nawiązuje do oryginalnych opowiadań Doyle’a w stopniu ani nie za dużym, ani nie za małym. Oczywistym jest, że przy osadzeniu akcji w XXI wieku niemożliwym byłoby dokładne odwzorowanie wydarzeń z książek, historie nawiązują więc luźno do oryginałów, tworząc raczej wariację do Sherlocka Holmesa niż jego typową adaptację, a jednocześnie wpasowując się w tempo życia współczesnego świata. 
 
Piękne jest to, że pomimo, iż John pisze bloga, a Sherlock nie rozstaje się ze swoim smartfonem, to wciąż dedukcja, a nie technologia, wychodzi na pierwszy plan. Umysł ludzki ukazany jest jako coś, czego nic nigdy nie zdoła zastąpić. Bardzo dobrym pomysłem jest również utrzymanie serialu w konwencji filmu – każdy odcinek trwa półtorej godziny, tworząc zgrabną całość zamkniętą klamrą kompozycyjną, dzięki czemu przeznaczony jest nie tylko dla fanów, ale także dla widzów, którzy nigdy o Holmesie nie słyszeli (o ile tacy istnieją, w co wątpię). 

Podsumowując, cała produkcja jest niczym puszczenie oka do widza, utrzymuje doskonałą równowagę pomiędzy wiernością kanonowi a świeżą wizją. Zaczęłam już wręcz zastanawiać się nad wymyśleniem nowego słowa, bo choć być może po seansie pierwszego sezonu określenie „epicka” oddawało charakter tej produkcji, po drugim już nawet słownik nie dał sobie rady z opisaniem tego, co działo się na ekranie. Rzadko zdarza się, żeby drugi sezon był lepszy od pierwszego, a Sherlock nawet w tej kwestii przeszedł samego siebie. Po obejrzeniu całości czuję się nieco jak fanka „Zmierzchu” czekająca na premierę adaptacji kolejnej części wampirzego romansu i powoli zaczynam gryźć paznokcie, długopis, biurko oraz inne przedmioty codziennego użytku. To nie może być zdrowa reakcja. Chciałabym bardzo to opisać, ale brak mi słów, proponuję zatem, żebyście i Wy obejrzeli i poczuli na własnej skórze „głód Sherlocka”. Ja po obejrzeniu z całą pewnością mogę oświadczyć, że „I am sherlocked too”. 
 
Dla zwiększenie apetytu trailer na wesoło:




To tyle, jeśli chodzi o Sherlocka (na razie!). Chętnie poinformowałabym, o czym będę pisać następnie, ale nie mam zielonego pojęcia.

4 komentarze :

  1. Taak, po obejrzeniu ostatniego odcinka, również nie mogłem przestać o nim myśleć. Przetrzepałem sieć w poszukiwaniu teorii, które wydawałyby się chociaż trochę racjonalne. Fani Sherlocka nie zawiedli na tym gruncie i naprawdę fajnie się czytało ich domysły. Kurde, byłem bliski wynalezienia wehikułu czasu tylko po to, by móc obejrzeć nowy sezon i przekonać się "jak on to zrobił". Nie udało mi się tego dokonać, więc jak każdy normalny miłośnik Holmesa, muszę cierpliwie czekać. Takie życie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba jeśli mam do wyboru czekanie lub wymyślenie wehikułu czasu, wybieram wehikuł. Nie znoszę czekać. Będę na bieżąco zdawać relacje z tego, jak mi idzie ;) Jak mi się nie uda, usiądę i będę płakać. Jeden serial, a tyle problemów...

    OdpowiedzUsuń
  3. Takie same uczucia miałem, gdy mi się Doctor Who skończył ostatnio...

    OdpowiedzUsuń
  4. Za "Doktora Who" właśnie zamierzam się zabrać. Nie wiem, jak to się stało, że wcześniej go nie obejrzałam - tragiczny błąd. Tak więc będę miała oglądania na jakiś czas... prawdopodobnie jak obejrzę pojawią się jakieś refleksje, bo nie umiem zatrzymywać ich dla siebie.

    OdpowiedzUsuń

Distributed By Free Blogger Templates | Designed By Seo Blogger Templates