Nigdy nie byłam purystką.
Nie raziło mnie nadmierne łamanie powszechnie przyjętych reguł i odchodzenie od
kanonu. Każdy świeży pomysł wydaje mi się szansą na stworzenie czegoś zupełnie
nowego i unikatowego, nadanie przestarzałemu i zastałemu wątkowi innowacyjnego
kierunku, przywrócenie czegoś w zupełnie nowej odsłonie. Ale nawet ja, z całą
swoją otwartością, byłam nastawiona nieco sceptycznie, gdy usłyszałam o
Sherlocku XXI wieku.
Nie zrozumcie mnie źle,
nie miałam nic przeciwko samej idei, jednak jako miłośniczce kryminałów i
detektywów, skrytej wielbicielce Herkulesa Poirot, Joe Alexa, porucznika
Columbo, a zwłaszcza Sherlocka Holmesa (a także House’a – myślę, że powiązania
między nim a Holmesem są dla wszystkich doskonale widoczne), każdy powinien mi
wybaczyć tę chwilę zwątpienia. Holmes jest jedną z najbardziej
charakterystycznych i wyrazistych postaci literackich, przez co był już
wskrzeszany, przerabiany i poprawiany przez przeceniających swoje możliwości
reżyserów dziesiątki razy. Powoli zaczęłam już tracić nadzieję, że zobaczę
prawdziwego Sherlocka, z całym jego intelektem, dziwactwem i dystyngowaniem,
gdzie indziej niż na kartach opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a.
Holmes i Watson w
czasach współczesnych. „Jasne” – pomyślałam. – „Zostaną przerobieni na
komiksowych bohaterów, jak zrobił to Guy Ritchie w 2009 roku?”. Bez obrazy dla
Ritchiego, filmowy Holmes wykreowany przez Roberta Downeya Jr. nie był taki zły
(a przynajmniej lepszy niż się spodziewałam) – był żywszy, bardziej dynamiczny,
a jednak czegoś w nim brakowało. Tylko jednego, drobnego szczegółu – Holmesa.
Pewna doza sceptycyzmu, zwątpienia, a nawet zrezygnowania towarzyszyła mi więc
do samego rozpoczęcia seansu.
Wraz z zakończeniem
oglądania pierwszego odcinka wszystkie moje wątpliwości rozwiały się i mogłam z
przyjemnością przyznać przed samą sobą, że się myliłam (w takich sytuacjach
uwielbiam to przyznawać).
Tutaj Holmes i Watson
są jedynie Sherlockiem i Johnem, wciąż mieszkającymi przy Baker Street 221B
(szkoda, że Baker Street nie jest kręcone na prawdziwym Baker Street… pamiętam
je zupełnie inaczej – minusy podróżowania), jednak tym razem we współczesnym
Londynie. Twórcy, Mark Gatiss i Stephen Moffat (z którymi nie byłam wcześniej
zaznajomiona), odwalili kawał dobrej roboty subtelnie, lecz nie nadmiernie
odwołując się do kanonu i dostosowując całą historię do realiów XXI wieku. John
nie publikuje w magazynie, lecz pisze bloga, Sherlock zaś ma smartfona
przytwierdzonego do dłoni, który błyskawicznie udziela mu wszystkich
potrzebnych informacji, pisze SMS-y zamiast telegrafów i prowadzi stronę
internetową zwaną „Sztuka Dedukcji”. Nie mówiąc już o tym, że wiecznie rzuca
palenie (!), fajka zostaje więc zastąpiona plastrami nikotynowymi. Dowody
analizuje w laboratorium, podczas gdy jego przyjaciel od czasu do czasu siada
na kozetce u psychoterapeuty. Nie zaistniała jednak konieczność zmiany
niektórych wątków i John również w tej wersji wraca z wojny w Afganistanie
(swoją drogą czy to nie ciekawe, że sto dwadzieścia lat temu Brytyjczycy
wracali z tej samej wojny, z której wracają dzisiaj? A Afganistan wciąż nie
zdobyty…).
Mała dygresja – bardzo ciekawym zabiegiem jest fakt, iż zarówno strona Sherlocka, jak i blog Johna istnieją naprawdę – można znaleźć na nich wpisy znane nam z serialu oraz komentarze bohaterów, a także inne ciekawostki, które zajmują fanów podczas czekania na kolejny sezon. Co jak co, ale panowie Gatiss i Moffat wiedzą, jak utrzymać publiczność w napięciu.
Wróćmy jednak do
tematu: chciałabym rozpisać się na temat różnic i podobieństw między serialem a
jego książkowym oryginałem, subtelnych elementów zaczerpniętych z kanonu i
przerobionych w taki sposób, że idealnie uzupełniają fabułę, uznałam jednak, że
tego rodzaju „smaczków” dla wielbicieli Doyle’a jest zbyt wiele. Możecie więc w
najbliższym czasie spodziewać się osobnego wpisu zatytułowanego „Ile Sherlocka
w Sherlocku?”, a póki co skupię się na recenzji.
Zdecydowanie jednym z
największych atutów serialu jest gra aktorska. Benedict Cumberbatch w tytułowej
roli ukazuje nam zarówno zupełnie nowe wcielenie Sherlocka, jak i jego
klasyczną wersję. Jest cyniczny, lubi popisywać się swoją inteligencją, ma
poczucie humoru, nosi perfekcyjnie skrojone garnitury, stylowy płaszcz i
nieodłączny szalik, bez przerwy natomiast narzeka na słynny „kapelusz Sherlocka
Holmesa”. Jest to postać niezwykle trudna do wykreowania. Można by pomyśleć, że
Cumberbatch będzie przygnieciony dziesiątkami różnych interpretacji i latami
kreowania coraz to nowych wizerunków, on jednak zrzuca z siebie ten ciężar
jednym wzruszeniem ramion. Jest niesamowicie przekonujący w roli nadętego
egocentryka, przekonanego o swojej wyższości intelektualnej nad resztą
populacji. Zwłaszcza, gdy towarzyszy mu wierny przyjaciel, który z podziwu
godną cierpliwością znosi jego przytyki i uspokaja nieco jego trudne
usposobienie (swoją drogą wizja Saurona oraz Bilbo Bagginsa rozwiązujących
wspólnie zagadki kryminalne jest dość urzekająca). Martin Freeman jako Dr
Watson wcale, czego się obawiałam, nie stanowi jedynie tła dla tytułowego
bohatera, w zamian reprezentując rozkoszne podejście typu: „mój współlokator
jest socjopatycznym wariatem, cieszy się, gdy ktoś zostaje zamordowany i
strzela do ścian, ale i tak go lubię”. Ich przyjaźń określiłabym jako coś
pomiędzy starym małżeństwem a dwoma chłopcami, którzy dobrze się bawią i tylko
udają dorosłych.
Chemia pomiędzy Johnem a Sherlockiem jest wręcz przytłaczająca – prawdziwa uczta dla fanek związków męsko-męskich. W trakcie oglądania widzowi robi się niemal szkoda Watsona, który broni się rękami i nogami przed atakującymi go ze wszystkich stron aluzjami dotyczącymi charakteru jego związku z Holmesem, a deklarować, że nie jest gejem, musi co najmniej kilkakrotnie w każdym odcinku. Ciągłe spekulacje na temat homoseksualizmu Sherlocka przyćmiewają nieco fakt, który według mnie w tym wypadku jest o wiele ważniejszy, że wyraźnie uważa on swoją pracę za znacznie bardziej podniecającą niż potencjalnie może być jakakolwiek istota ludzka, obojętnie jakiej płci. Myślę zatem, że zamysłem twórców było tutaj powiedzenie widzom, że „nie, Holmes nie jest gejem, ale i tak będziemy to sugerować” – co jest, swoją drogą, genialnym zagraniem, ponieważ w ten sposób twórcy są jakby o krok przed widzami, zupełnie, jakby mówili wprost do kamery: „wiemy, co myślicie, i bardzo nas to bawi”. Swoją drogą mam nadzieję, że wątek romansowy nie zostanie wprowadzony na siłę, czy to z Irene Adler, czy z Molly Hooper (brrrr…) – Sherlockowi nie potrzeba drugiej połówki. Ma swoją pracę, swój umysł i Johna. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że napięcie między nim a Irene można by ciąć nożem, a sensualna gra między nimi w wystarczającym stopniu wpływa na wyobraźnię.
Chemia pomiędzy Johnem a Sherlockiem jest wręcz przytłaczająca – prawdziwa uczta dla fanek związków męsko-męskich. W trakcie oglądania widzowi robi się niemal szkoda Watsona, który broni się rękami i nogami przed atakującymi go ze wszystkich stron aluzjami dotyczącymi charakteru jego związku z Holmesem, a deklarować, że nie jest gejem, musi co najmniej kilkakrotnie w każdym odcinku. Ciągłe spekulacje na temat homoseksualizmu Sherlocka przyćmiewają nieco fakt, który według mnie w tym wypadku jest o wiele ważniejszy, że wyraźnie uważa on swoją pracę za znacznie bardziej podniecającą niż potencjalnie może być jakakolwiek istota ludzka, obojętnie jakiej płci. Myślę zatem, że zamysłem twórców było tutaj powiedzenie widzom, że „nie, Holmes nie jest gejem, ale i tak będziemy to sugerować” – co jest, swoją drogą, genialnym zagraniem, ponieważ w ten sposób twórcy są jakby o krok przed widzami, zupełnie, jakby mówili wprost do kamery: „wiemy, co myślicie, i bardzo nas to bawi”. Swoją drogą mam nadzieję, że wątek romansowy nie zostanie wprowadzony na siłę, czy to z Irene Adler, czy z Molly Hooper (brrrr…) – Sherlockowi nie potrzeba drugiej połówki. Ma swoją pracę, swój umysł i Johna. Choć z drugiej strony muszę przyznać, że napięcie między nim a Irene można by ciąć nożem, a sensualna gra między nimi w wystarczającym stopniu wpływa na wyobraźnię.
Wracając jednak do
Cumberbatcha – z tego, co usłyszałam i wyczytałam w wywiadach, sprawia on
raczej wrażenie przeciętnego gościa, a jego naturalny kolor włosów to rudy.
Kiedy jest Sherlockiem, nie da się na niego nie patrzeć. Dominuje w każdej
scenie, odwraca uwagę od pozostałych aktorów i sprawia, że niemożliwym jest
odwrócenie od niego wzroku, czyli jest dokładnie taki, jaki w mojej wizji
powinien być Sherlock Holmes. Zresztą wystarczyłby do tego sam jego płaszczyk i
skrojony na miarę garnitur – swoją drogą zastanawia mnie, jak go dla niego
skroili, skoro Sherlock sprawia wrażenie człowieka, którego do sklepu
odzieżowego mogłoby zagnać tylko morderstwo. Powinnam wspomnieć również o tym,
że głosu Cumberbatcha nie powstydziłby się nawet Alan Rickman i gdy go słyszę
odzywa się we mnie moja wewnętrzna nastoletnia fanka, która mogłaby piszczeć z
zachwytu słuchając, jak recytuje książkę telefoniczną.
Nie można nie wspomnieć
również o postaciach drugoplanowych – uroczej pani Hudson, wyglądającym na
nieustannie odurzonego Inspektorze Lastrade, nieco cynicznym Mycrofcie (który,
o dziwo, nie sprawia wrażenia inteligentniejszego od Sherlocka, w przeciwieństwie
do kanonu), ociekającej seksem Irene Adler (czy naprawdę nie da się jej
przedstawić inaczej niż jako prostytutkę?) oraz kolejnym genialnym psychopacie
– ale za to jak wyróżniającym się na tle pozostałych! – Moriartym (tym razem
nie profesorze).
Gdybym miała wymieniać
słabe punkty, chyba jedynym byłaby zbyt mała ilość odcinków oraz zbyt długi
czas oczekiwania na kolejny sezon (no, i może jeszcze zbyt duża ilość
„bondowych” scen – ten serial z całą pewnością nie opiera się na strzelaniu i
sceny akcji nie stanowią trzonu produkcji). Niecierpliwość jest tak wielka, że
sprawia niemal fizyczny ból, a twórcy najwyraźniej lubią żartować sobie z fanów
i coraz to zmieniać wstępną datę premiery trzeciego sezonu. O zakończeniu
trzeciego odcinka drugiej serii nie mogę przestać myśleć do tej pory (choć
skończyłam oglądać całość ponad tydzień temu), a po głowie chodzą mi dziesiątki
całkowicie pokręconych teorii (i pewnie nie tylko mi) dotyczących kończącego
sezon cliffhangera. Nie będę jednak spoilerować, jako że mogą czytać to osoby,
które nie są jeszcze z serialem zaznajomione (powinniście natychmiast ten błąd
naprawić!). Osobiście nie znoszę spoilerów, a żyję według zasady: „Nie czyń
drugiemu, co tobie niemiłe”. Tym razem nie będę się więc rozpisywać na temat
moich szalonych teorii, ale znów możecie w najbliższym czasie spodziewać się
osobnego wpisu, zatytułowanego prawdopodobnie: „Jak on, do cholery, to zrobił?”
i zawierającego ostrzeżenia o spoilerach. Coś mi się wydaje, że Sherlock może
zdominować mojego bloga w najbliższym czasie. A przynajmniej dopóki nie znajdę
sobie nowego serialu do oglądania.
Produkcji nie brakuje
dynamizmu – Londyn jest w niej jak żywy, mój ukochany Londyn, ze swoimi
zaułkami, kamieniczkami, taksówkami i bezdomnymi. Mimo przeniesienia akcji do
XXI wieku, serial nie traci nic ze swojej brytyjskiej konserwatywności i w stu
procentach zachowuje atmosferę. Elementy humorystyczne można odnaleźć w każdym
odcinku wraz ze szczyptą, a nawet większą dawką, brytyjskiego humoru
przyprawionego rozczulającym brytyjskim akcentem. Bardzo nowatorskim
posunięciem są pokazujące się na ekranie treści wysłanych SMS-ów oraz „mapy
pamięci” Holmesa, dzięki którym możemy śledzić jego, skądinąd dość
skomplikowany, proces rozumowania i dochodzenia do konkretnych wniosków. Całość
strony technicznej prezentuje się bardzo dobrze. Wielką przyjemność sprawiło mi
wykorzystanie muzyki typowej dla filmów o Holmesie, która stanowi świetny
kontrast dla wszechobecnej współczesności. Odrobinę brakuje mi jednak skrzypiec
– Sherlock przygrywa na nich jedynie parę razy w ciągu całego serialu (idzie mu
to jednak całkiem nieźle i aż trudno uwierzyć, że tak naprawdę nie umie na nich
grać).
Scenariusz nawiązuje do
oryginalnych opowiadań Doyle’a w stopniu ani nie za dużym, ani nie za małym.
Oczywistym jest, że przy osadzeniu akcji w XXI wieku niemożliwym byłoby
dokładne odwzorowanie wydarzeń z książek, historie nawiązują więc luźno do
oryginałów, tworząc raczej wariację do Sherlocka Holmesa niż jego typową
adaptację, a jednocześnie wpasowując się w tempo życia współczesnego świata.
Piękne jest to, że
pomimo, iż John pisze bloga, a Sherlock nie rozstaje się ze swoim smartfonem,
to wciąż dedukcja, a nie technologia, wychodzi na pierwszy plan. Umysł ludzki
ukazany jest jako coś, czego nic nigdy nie zdoła zastąpić. Bardzo dobrym
pomysłem jest również utrzymanie serialu w konwencji filmu – każdy odcinek trwa
półtorej godziny, tworząc zgrabną całość zamkniętą klamrą kompozycyjną, dzięki
czemu przeznaczony jest nie tylko dla fanów, ale także dla widzów, którzy nigdy
o Holmesie nie słyszeli (o ile tacy istnieją, w co wątpię).
Podsumowując, cała
produkcja jest niczym puszczenie oka do widza, utrzymuje doskonałą równowagę
pomiędzy wiernością kanonowi a świeżą wizją. Zaczęłam już wręcz zastanawiać się
nad wymyśleniem nowego słowa, bo choć być może po seansie pierwszego sezonu
określenie „epicka” oddawało charakter tej produkcji, po drugim już nawet
słownik nie dał sobie rady z opisaniem tego, co działo się na ekranie. Rzadko
zdarza się, żeby drugi sezon był lepszy od pierwszego, a Sherlock nawet w tej
kwestii przeszedł samego siebie. Po obejrzeniu całości czuję się nieco jak
fanka „Zmierzchu” czekająca na premierę adaptacji kolejnej części wampirzego
romansu i powoli zaczynam gryźć paznokcie, długopis, biurko oraz inne
przedmioty codziennego użytku. To nie może być zdrowa reakcja. Chciałabym
bardzo to opisać, ale brak mi słów, proponuję zatem, żebyście i Wy obejrzeli i
poczuli na własnej skórze „głód Sherlocka”. Ja po obejrzeniu z całą pewnością mogę
oświadczyć, że „I am sherlocked too”.
Dla zwiększenie apetytu
trailer na wesoło:
To tyle, jeśli chodzi o
Sherlocka (na razie!). Chętnie poinformowałabym, o czym będę pisać następnie,
ale nie mam zielonego pojęcia.
Taak, po obejrzeniu ostatniego odcinka, również nie mogłem przestać o nim myśleć. Przetrzepałem sieć w poszukiwaniu teorii, które wydawałyby się chociaż trochę racjonalne. Fani Sherlocka nie zawiedli na tym gruncie i naprawdę fajnie się czytało ich domysły. Kurde, byłem bliski wynalezienia wehikułu czasu tylko po to, by móc obejrzeć nowy sezon i przekonać się "jak on to zrobił". Nie udało mi się tego dokonać, więc jak każdy normalny miłośnik Holmesa, muszę cierpliwie czekać. Takie życie.
OdpowiedzUsuńChyba jeśli mam do wyboru czekanie lub wymyślenie wehikułu czasu, wybieram wehikuł. Nie znoszę czekać. Będę na bieżąco zdawać relacje z tego, jak mi idzie ;) Jak mi się nie uda, usiądę i będę płakać. Jeden serial, a tyle problemów...
OdpowiedzUsuńTakie same uczucia miałem, gdy mi się Doctor Who skończył ostatnio...
OdpowiedzUsuńZa "Doktora Who" właśnie zamierzam się zabrać. Nie wiem, jak to się stało, że wcześniej go nie obejrzałam - tragiczny błąd. Tak więc będę miała oglądania na jakiś czas... prawdopodobnie jak obejrzę pojawią się jakieś refleksje, bo nie umiem zatrzymywać ich dla siebie.
OdpowiedzUsuń