Dobry wieczór. (Dzień dobry? Zależy, co kto lubi o tej godzinie).
Późno już. Świta.
Czasami mam wrażenie, że całe zło tego świata rozpoczyna się o
świcie. Noc zwykle przemija bezboleśnie. Jest cicho i spokojnie,
nikt niczego się nie czepia i nie mówi mi, co mam robić. Nikt nie
wypytuje i nie wymaga. Nic nie razi w oczy, nikt nie patrzy na ręce,
nikt nie czeka.
Świt jest zupełnie inny. Jest
gorąco jak w piekle, podnoszę głowę z blatu biurka, orientując
się, że nadal jestem w pracy, podobnie jak dwie godziny temu, gdy
zasypiałam. Ludzie zaczynają się krzątać, a ja mam otwartą w
przeglądarce stronę rejestracji na studia. Obok komputera leży niedokończony
szkic Tyriona z Gry o Tron. Poszłabym na papierosa, ale nie
chce mi się ruszyć. Włączam radio i Bruno Mars oznajmia mi, że
chce być miliarderem (łatwo mu mówić, on akurat jest na dobrej
drodze). Ja też chcę, dlatego niechętnie zaczynam przeglądać
korespondencję. Mam wrażenie, że choć noc minęła bezboleśnie,
poranek nigdy się nie skończy. Przerażająca wizja. Zamykam oczy i
dochodzę do wniosku, że nie da się przejść przez życie na
trzeźwo. Bo czy widzieliście kogoś, kto byłby jednocześnie
trzeźwy i szczęśliwy?
Posiadanie stałej pracy jest jedyną rzeczą gorszą od braku
pracy. Życie większości moich znajomych sprowadza się do jednej wielkiej tragicznej podróży z domu do pracy, a jedynym jasnym punktem na horyzoncie ich tygodnia jest „piąteczek”,
który przeżywają już od środy, by potem napisać z niego długą, przekoloryzowaną relację na facebooku. Piszą o tym, co
jedli w jakiej knajpie, dodatkowo wrzucając zdjęcia potraw na
Instagrama, i ile wypili alkoholu, choć i tak wiem, że przez cały
wieczór skupiali się jedynie na tym, by utrzymać otwarte oczy i
nie wydać wszystkich tych groszy, które tradycyjnie zarabia
korporacyjny szczur. Gdy dodać do tego fakt, że na tym etapie życia zaczynają zwykle wyrastać ósemki, co boli jak cholera, trudno oprzeć się wrażeniu, że natura postanowiła sobie z nas zadrwić i wystawić na ciężką próbę.
Miewam ostatnimi czasy huśtawki nastrojów. Zbliżam się wielkimi
krokami do nowej kategorii wiekowej i jest to specyficzny okres w
życiu, w czasie którego łatwo nabawić się przelotnej depresji.
Zaczynam myśleć jak osoba dorosła, wyglądam wciąż jak nastolatka, a przez większość czasu nadal czuję się jak dziecko. Teoretycznie wiem, że jestem dorosła, bo siedzę właśnie w pracy,
mam dowód osobisty, kopię CV na pulpicie w każdej chwili gotową
do wysłania, a poza tym już od jakiegoś czasu każdego roku
rozliczam PIT, jednak kiedy wychodzę do sklepu, po skrupulatnym
porównaniu ceny posiłku z jego wartością odżywczą w celu
zaoszczędzenia, zwykle wracam z puszką piwa, tabliczką
czekolady i paczką fajek. Chciałabym utrzymać ten stan w nieskończoność, ale na ziemię sprowadza mnie myśl, że inni na tym samym etapie życia kombinują już, jak tu utrzymać rodzinę, podczas gdy moim największym
zmartwieniem wciąż jest to, żeby nie potknąć się o kogoś, kto po wczorajszej imprezie dogorywa na podłodze mojego przedpokoju, żeby
ściągnąć ten film, co wygrał w tym roku główną nagrodę w Cannes, i jeszcze znaleźć
chwil na obejrzenie nowego odcinka House of Cards. Tyle
obowiązków, a tak mało czasu.
Gdy myślę o dzieciach, moim
pierwszym skojarzeniem jest całkowita dyskwalifikacja na rynku
pracy, która równa się degradacji społecznej, oraz to, że zacznę zamęczać zaprzyjaźnionych singli nieskończonymi opowieściami o małych potworach, a z czasem również uczyć się od Kasi Cichopek tego, jak być sexy mamą. Sam pomysł sprawia, że niemal dostaję ataku paniki i zaczynam obsesyjnie rozmyślać o wszystkich depresyjnych rzeczach, jakie są w stanie przyjść mi do głowy, zwłaszcza, że gdzieś głęboko mam świadomość tego, że zegar biologiczny tyka nieubłaganie.
Kończę bezsensowne wywody. Kiedyś pisałam bloga. Potem
przestałam pisać bloga, w zamian zaczynając robić milion innych
rzeczy. Teraz mam nadzieję do tego wrócić, bo odkryłam, że w
moim przypadku wszystko jednak sprowadza się do pisania – bo
zrobić coś i nie opisać tego, to jak w ogóle tego nie zrobić.
Cierpię ostatnio na chroniczny brak czasu, być może dlatego szukam
sobie kolejnych zajęć – ponieważ mój sposób myślenia jest
właśnie tak absurdalny. I nie tylko sposób myślenia, postrzegania
również. Dzisiaj na przykład chodziłam po mieście z aparatem i
miałam wrażenie, że budynki przede mną uciekają, kiedy próbuję
zrobić im zdjęcie. Niepokojące. I to jest właśnie ten moment, w
którym powinnam przestać przestać wyrażać to, co mam do
wyrażenia. To już się robi niezdrowe.
Wkrótce nadejdzie czas na analizę moich ostatnich fascynacji,
prawdopodobnie wrzucę recenzję filmu „Tom at the farm” i
napiszę parę słów o twórczości jego reżysera. Byłabym
wdzięczna, gdyby ktoś dał znać, co sądzi o nowym designie bloga –
chciałam, żeby było przejrzyście i minimalistycznie. Chyba się
udało. Życzę Wam spokojnego poranka.
Dobranoc (albo dzień dobry,
zależy, co kto lubi o tej godzinie). Niedługo znowu się odezwę.
jest przejrzyście i minimalistycznie, ale dodawaj więcej zdjęć, bo lepiej się będzie czytać ;)
OdpowiedzUsuńMusialas mi to zrobic! Dlaczego nie moglas wrzucic polskiego tytulu "tom". Ze znajomymi spoznilismy sie na seans i dopiero na sam koniec dowiedzielismy sie, ze ogladalismy 'tom à la farme' a nie zwyklego, prostego Toma. Wraz z kanadyjskim akcentem spowodowalo to u nas atak smiechu.
OdpowiedzUsuńPisz, pisz. Ja tez probuje powrocic do pisania. Zycze Ci lepszych sukcesow na tym polu niz moje.